Prasa w Niemczech często powtarza, że w Polsce nie ma wolności słowa. Tymczasem to w Polsce można usłyszeć zarówno poglądy lewicowe, jak i prawicowe, konserwatywne i liberalne – mówi w rozmowie z PAP niemiecki publicysta i pisarz Boris Reitschuster.
Niemiecki publicysta i autor takich książek, jak “Demokratura Putina. Jak Kreml uczy Zachód strachu” czy “Tajna wojna Putina. Jak Moskwa destabilizuje Zachód”, nie ma wątpliwości, że dzięki wolności mediów w Polsce “można sobie wybrać, można wyrobić zdanie. W Niemczech już tego nie ma”.
“Nie znam ani jednego konserwatywnego, czy wolnościowego dziennikarza, który występowałby często w telewizji, czy byłby prowadzącym programu. Podczas gdy znam bardzo wielu lewicowych. I to jest kolejna różnica w zestawieniu z Polską” – wyjaśnia Reitschuster, który 16 lat był korespondentem tygodnika “Focus” w Moskwie. Zauważa, że dawno temu to media niemieckie pisały o problemach Polski, o których nie wolno było nad Wisłą wspominać. “Teraz jest na odwrót” – ubolewa jeden z czołowych znawców współczesnej Rosji w RFN.
Publicysta sam padł ofiarą specyficznie rozumianej w Niemczech wolności słowa, bo Patrick Gensing, szef portalu “Faktenfider” należącego do niemieckiej publicznej telewizji ARD, wytoczył mu proces za post na Twitterze.
Pod koniec października Reitschuster zamieścił na tym portalu zdjęcie Gensinga z cytatem z wywiadu, którego ten udzielił kilka lat temu. “Uważam, że czytelników zdobywa się raczej wtedy, kiedy dziennikarstwo prezentuje jakąś postawę, a nie mnoży fakty” – powiedział Gensing, który – jak sam twierdzi – zajmuje się ustalaniem faktów i wykrywaniem fake newsów.
Obok pierwszego zdjęcia Reitschuster umieścił drugie – z definicją słowa “propaganda” ze słownika języka niemieckiego: “Systematyczne rozpowszechnianie politycznych, światopoglądowych etc. idei i opinii w celu wpływania w określony sposób na powszechną świadomość”. W komentarzu dodał, że to, jak Gensing opisuje “dziennikarstwo”, pokrywa się raczej z definicją “propagandy”.
“Proszę sobie uświadomić całą groteskę tej sytuacji: osoba, która stoi na czele instytucji zajmującej się jakoby ustalaniem faktów, mówi, że nie fakty są ważne, tylko opinie i postawy” – podkreśla w rozmowie z PAP publicysta i dodaje, że “jest to jednak najmniej absurdalne w całej sytuacji”.
Kilka dni po zamieszczeniu wpisu na Twitterze Reitschuster dostał list z kancelarii prawnej z informacją, że naruszył prawa autorskie. Bo zdjęcie z cytatem, które zamieścił, należy do Patricka Gensinga. Do żądania złożenia oświadczenia o zaniechaniu naruszeń był dołączony rachunek na kwotę 6 tys. euro i żądanie podania prywatnego adresu.
“Potem zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Do moich znajomych i rodziny dzwonili ludzie, podając fałszywe tożsamości i próbując wydobyć mój prywatny adres. Jest on chroniony w urzędzie miasta ze względu na groźby, które otrzymywałem. Ze względów prawnych, muszę oficjalnie zastrzec, że wychodzę z założenia, że te dziwne telefony, to zbieg okoliczności i nie mają one nic wspólnego ze sprawą Gensinga” – opowiada publicysta. “Oczywiście podałem prawnikowi swój adres i w Wigilię dostałem pozew” – dodaje.
Oprócz całego szeregu wątpliwości dotyczących praw autorskich, Reitschustera nurtuje inne pytanie: czy Gensing próbuje pod pretekstem obrony swoich praw stłumić niewygodne opinie w dyskusji?
“W tej sprawie nie chodzi o Gensinga i o mnie, tylko o coś dużo ważniejszego: o to, że istnieje niebezpieczeństwo nakładania na Twitterze krytycznym komentatorom, którzy opierają się lewicowej hegemonii, kagańca” – konkluduje.