Naukowcom udało się odnaleźć wrak statku, który zatonął pół wieku temu. Znalazł się przypadkiem.
13 października 1973 roku kabotażowiec MV Blythe Star odbywał rutynowy rejs w pobliżu wybrzeża Tasmanii, z portu Hobart do wyspy King Island w cieśninie Bass. Następnego ranka po wyjściu z portu gwałtownie pochylił się na sterburtę. Załodze udało się go ustabilizować, ale wkrótce znowu gwałtownie się pochylił, nabierając wody. Dziesięcioosobowa załoga się tego nie spodziewała, a warunki do żeglugi były wtedy dobre. Udało im się wydostać na pokład, ale opuszczenie na wodę szalupy okazało się być niemożliwe z powodu ekstremalnego pochylenia, ale dali radę spuścić ponton. Wkrótce potem okręt zatonął.
W pośpiechu załoga nie zgłosiła przez radio, że toną, ani nie wzięła ze sobą zapasowego radionadajnika. Byli jednak przekonani, że ich jaskrawopomarańczowy ponton zostanie szybko dostrzeżony przez inny statek. Tak się jednak nie stało, a wkrótce pogoda uległa znacznemu pogorszeniu i samo utrzymanie się na powierzchni wody wymagało wielkiego wysiłku. Po trzech dniach jeden z marynarzy zmarł, prawdopodobnie z powodu braku dostępu do swoich leków, pochowano go na morzu. Dziewiątego dnia ich ponton zbliżył się do przylądka Forestier, na którym udało im się wylądować. Od razu próbowali się z niego wydostać, ale droga była trudna z powodu rzeźby terenu i porastającej go roślinności. Dwaj kolejni marynarze zmarli z powodu wycieńczenia i hipotermii. W końcu udało im się jednak dotrzeć do szosy, na której zatrzymali samochód, który zabrał ich do szpitala. Rodziny niektórych z nich zdążyły już zorganizować symboliczne pogrzeby.
Operację poszukiwawczą rozpoczęto już 15 października, gdy kabotażowiec nie dotarł do portu. Utrudnił ją fakt, że z Hobart do King Island wiodły dwa szlaki morskie, a nikt nie wiedział, którym popłynęli. Mimo zaangażowania 14 samolotów cywilnych i wojskowych i wydania na nią ćwierć miliona dolarów australijskich statku nie udało się odnaleźć, a 23 października, trzy dni przed tym, gdy załoga sama się odnalazła.
O tej katastrofie zrobiło się bardzo głośno. Australijski parlament nakazał śledztwo, które miało wykazać, dlaczego ratownikom nie udało się znaleźć zaginionego statku. Jego efektem była znacząca reforma przepisów żeglugowych, której celem było zwiększenie bezpieczeństwa załóg. Samego wraku nie udało się jednak dotychczas odnaleźć.
Zmieniło się to dopiero, kiedy załogi kutrów rybackich zaczęły zgłaszać niezidentyfikowany wrak, ok. 10,5 km od Przylądka Południowo-Zachodniego na Tasmanii. Naukowcy z rządowej agencji CSIRO i Uniwersytetu Tasmańskiego mieli sprawdzić w tym rejonie podwodne osuwisko. Podejrzewając, że ten wrak to zaginiony pół wieku temu statek, postanowili to przy okazji sprawdzić.
Statek badawczy RV Investigator użył echosond do stworzenia mapy dna i potwierdzenia, że wrak faktycznie tam leży. Gdy im się to udało, trzeba było jeszcze potwierdzić, że chodzi o Blythe Star. W tym celu użyto podwodnych kamer. Szukali charakterystycznych elementów, które porównywali ze zdjęciami. Nie było to łatwe zadanie, ale zakończyło się pełnym sukcesem. Operatorom kamer udało się znaleźć wiele charakterystycznych elementów. Kluczowym dowodem okazał się dziób, na której nadal widoczna była druga część nazwy. Wyniki śledztwa i zgromadzone dane zostały przekazane już właścicielom statku i organizacjom, które zajmują się morską historią, w tym nowo utworzonej Blythe Star Memoral Group. Ta zapowiedziała, że w październiku zorganizuje obchody pięćdziesiątej rocznicy tej tragedii.