Skończyły się wybory w USA. Obecnie trwa liczenie ostatnich głosów, ale już wiadomo, że Demokratom udało się przejąć Izbę Reprezentantów a Republikanom utrzymać i nieco wzmocnić władzę w Senacie. Obydwie strony zdążyły już ogłosić zwycięstwo.
Wybory midterms – nazywane tak gdyż wypadają w połowie kadencji prezydenta – to drugie najważniejsze wybory w amerykańskim kalendarzu politycznym. Wybiera się w ich trakcie 1/3 składu Senatu, całą Izbę Reprezentantów i gubernatorów w 36 stanach. Dodatkowo tego dnia organizuje się wiele wyborów lokalnych, referendów itp.
Remis bez wskazania
Wyniki tegorocznych wyborów są mocno niejednoznaczne i trudno stwierdzić która strona ma większe powody do świętowania. Republikanom udało się utrzymać senat – w momencie pisania tych słów wiadomo, że mają w nim co najmniej 51 miejsc, ale ta liczba może jeszcze wzrosnąć. To z jednej strony dobry wynik – partia prezydencka zazwyczaj traci miejsca – ale duży wpływ na to miał rozkład miejsc na które w tym roku głosowano.
Wybory do Senatu organizowane są bowiem w trzech partiach, aby nie wymieniać całego składu na raz. W tym roku z 33 miejsc aż 23 były zajmowane przez Demokratów, a dwa przez senatorów niezależnych, którzy z nimi współpracują. Republikanie musieli obronić zaledwie osiem miejsc, wszystkie w bezpiecznych okręgach. Co więcej dziesięciu Demokratów walczyło o reelekcję w stanach, które w 2016 roku zagłosowały na Trumpa, a tylko jeden Republikanin w stanie, który wygrała Clinton. I tylko on, Dean Heller z Nevady, stracił stołek na rzecz kandydatki Demokratów Jacky Rosen.
Wyścigiem do Senatu który budził największe zainteresowanie był zdecydowanie Teksas. O reelekcję walczył tam były kandydat na prezydenta, Ted Cruz, który po ostrej walce w prawyborach stał się sojusznikiem Trumpa. Wyzwanie rzucił mu Beto O’Rourke, wschodząca gwiazda Partii Demokratycznej i potencjalny kandydat w następnych wyborach prezydenckich.
Demokraci rzucili na ten odcinek frontu wszystkie siły chcąc osiągnąć prestiżowe zwycięstwo w mocno republikańskim stanie. O’Rourke momentami prowadził nawet w sondażach, ale ostatecznie Cruzowi udało się wygrać z malutką przewagą – przy 98% głosów policzonych miał 50,9% głosów, co wystarczyło do ogłoszenia go zwycięzcą, ale było słabym wynikiem jak na Teksas.
Demokratom udało się za to zdobyć więcej niż 218 miejsc w Izbie Reprezentantów, co oznacza, że mają tam teraz większość. Także tutaj odbyło się bez większych niespodzianek i Demokratom udało się zdobyć te stołki, które zostały przewidziane już dawno przez sondaże. Wybory te pokazały jednak po raz kolejny, że amerykańscy wyborcy odchodzą coraz bardziej od politycznego pragmatyzmu. Znacznie lepiej poradzili sobie bowiem – po obu stronach – kandydaci bardziej wyraziści, nie bojący się bardziej ideologicznych stanowisk.
Ciekawe czasy
Co taki wynik oznacza dla USA? W najgorszym wypadku – paraliż legislacyjny. Aby wprowadzić nowe prawo trzeba przegłosować ustawę w obu izbach, a następnie musi podpisać ją prezydent. Po stracie Izby Republikanie nie mogą już przepchnąć ustawy przez proces legislacyjny wyłącznie głosami swoich własnych polityków i muszą w tym celu pójść na kompromis z Demokratami. Tyle tylko, że Demokraci zdążyli już niejednokrotnie udowodnić, że nie chcą żadnych kompromisów, szczególnie w sprawach, które są ważne dla Trumpa. Oznacza to, że raczej nie da rady już zrealizować tych obietnic, których nie zdążył jeszcze zrealizować, jak np. budowa muru na granicy z Meksykiem czy likwidacja Obamacare.
Izba Reprezentantów ma również daleko idące funkcje kontrolne. Kongresowe komisje mogą prowadzić swoje własne śledztwa, a po przejęciu w nich kontroli Demokraci nie ukrywają nawet, że mają zamiar użyć tego przywileju do walki z Trumpem. Już niedługo każdy aspekt jego prezydentury będzie więc bardzo dokładnie prześwietlony, a Biały Dom zacznie przypominać oblężoną przez prawników twierdzę. Co na pewno napsuje prezydentowi krwi ale niekoniecznie musi mu zaszkodzić – jeśli komisje nie znajdą nic konkretnego, to Trump będzie mógł przekuć ich atak w wyborcze punkty robiąc z siebie ofiarę polowania na czarownice w następnych wyborach.
Zwiększenie przewagi w Senacie oznacza natomiast, że Trump będzie mógł nadal obsadzać konserwatystami wolne miejsca w sądach i własnej administracji. Jeżeli za jego rządów zwolni się jeszcze jedno miejsce w Sądzie Najwyższym – co jest prawdopodobne bo liberalna sędzia Ruth Bader Ginsburg ma już 85 lat – to będzie mógł je po raz kolejny obsadzić swoim kandydatem.
Niebieska fala nie dotarła do brzegu
Nie da się ukryć, że Republikanie, pomimo sukcesu w Senacie, stracili nieco swojego stanu posiadania. Jednak ich porażka nie była szczególnie wielka i nawet nie zbliżyła się do masakry, jaką zgotowali Demokratom w 2010 roku. Paradoksalnie jednak sukces Demokratów może odbić im się czkawką. Sympatyzujące z lewicą media i sami politycy od jakiegoś czasu twierdzili bowiem, że w tych midtermach nastąpi „niebieska fala” – nazwana tak od używanego przez Demokratów koloru – która zmiecie Republikanów. Przy tak rozbudzonych nadziejach i pełnej mobilizacji trudno uznać za sukces fakt, że udało się zdobyć kilka głosów przewagi w Izbie, co może zniechęcić wielu wyborców i aktywistów podczas następnych wyborów. Ale na razie za wcześnie na stwierdzenie, czy taki efekt faktycznie będzie miał miejsce.
Tegoroczne wybory miały też jednak dwa jasne punkty. Wśród powiązanych z nimi referendów i plebiscytów większość dotyczyła wprawdzie kwestii związanych z marihuaną, ale w trzech stanach władze zapytały wyborców o kwestię aborcji. I w dwóch z nich obrońcy życia odnieśli zdecydowane zwycięstwa. W Alabamie wyborcy postanowili dodać do stanowej konstytucji słowa o świętości życia przed urodzeniem i prawach dzieci nienarodzonych. Obecnie jest to działanie symboliczne, ale ułatwi delegalizację aborcji kiedy upadnie Roe vs. Wade. Dodatkowo w poprawce zaznaczono, że stan nie chroni prawa do aborcji ani nie wymaga jej finansowania. W Zachodniej Wirginii również zmieni się konstytucję aby jasno zaznaczyć, że nie chroni prawa do aborcji. Niestety propozycja z Oregonu, która odcięłaby aborcjonistów od finansowania z budżetu upadła, ale to i tak ważne zwycięstwo ruchu pro-life.
Jedno jest pewne. Na pewno po przerwie świątecznej zbierze się zupełnie inny kongres i na pewno najbliższe miesiące będą dla Amerykanów trudne. Czy obie strony będą potrafiły pójść na kompromis i się ze sobą dogadać – na to pytanie tylko czas odpowie.