Publicystyka

Wyborcza: “Pojechałam na wakacje do Włoch, a tam sami Polacy. Zmarnowałam dwa tygodnie urlopu”

Założyłbym się o duże pieniądze, że gdyby w narzekaniu na Polskę organizowano zawody, to dziennikarze “Wyborczej” rywalizowaliby o wszystkie miejsca na podium. Wiem, mamy jeszcze Onet, Newsweek, TVN, ale i tak stawiam, że ci z “Wyborczej” byliby w tym sporcie faworytami. Tym razem na tapet w Czerskiej trafiły Włochy, o których “list do redakcji” napisała obrażona “czytelniczka”. Co jej nie pasuje? Oczywiście wiadomo, Polska. W zasadzie Polacy, których miała nieszczęście po drodze spotkać. Przeczytałem jej “list”, żebyście Wy nie musieli. Opowiem Wam, co piszą tym razem i przy okazji podzielę się jedną z przygód, która mi się przytrafiła na wakacjach. Wiele wskazuje na to, że spotkałem dziennikarza “Wyborczej”. Może i nawet samego autora bądź autorkę wspomnianego listu?

O co tym razem chodzi Wyborczej?

Otóż kolejna odsłona narzekania na Polskę to obraz wakacyjno-wypoczynkowy, jak przystało na porę roku i sezon ogórkowy. Wspomniany artykuł funkcjonuje jako “list pani Patrycji do redakcji”. Nie miejmy złudzeń, tego typu teksty pisane są przez nowych dziennikarzy “Wyborczej” w ramach praktyk, na pierwszej lekcji zajęć z ojkofobii stosowanej. Oni tak sprawdzają, czy ktoś się nadaje do roboty. O redaktorach tego szacownego periodyku wiemy skądinąd, że potrafią udawać czarnoskórych, dlaczego więc tym razem nie mieliby przez chwilę pobyć panią Patrycją? Wszak ta łączy w sobie wszystkie charakterystyczne cechy nienawiści do Polski i Polaków, które z takim pietyzmem od lat wzmacnia i buduje środowisko ludzi z Czerskiej.

Sami zobaczcie:

– Gdybym chciała zjeść schabowego i posłuchać narzekających Polaków, pojechałabym do Władysławowa, jednak w tym roku wolałam tego uniknąć. Wybraliśmy się więc z mężem na wakacje do Włoch. Jak nigdy potrzebny nam był urlop w klimacie dolce vita – pisze rzekoma “pani Patrycja”, a dalej jest jeszcze weselej.

– Mieliśmy za sobą miesiące ciężkiej pracy i ciągłego pędu. Chcieliśmy zwolnić, oczyścić głowę. Po prostu jeść pizzę i makarony, pić aperolka, wygrzewać się na plaży i niczym się nie przejmować. Niestety wizja Włoch, jaką mieliśmy w głowach okazała się zupełnie inna od tego, co zastaliśmy na miejscu – czytamy w rzekomym liście.

Nadążacie za tą brawurową jazdą bez trzymanki? Łatwo to sobie wyobrazić. Mamy wycieczkę, wiele wskazuje na to, że gdzieś z okolic Jagodna, której uczestnicy chcą poczuć smak prawdziwie włoskiego dolce vita. Zostawmy tu nawet te części składowe i nie komentujmy nieprzesadnie wyszukanych planów i ambicji. Są wakacje i tak naprawdę, to ja się wcale pani Patrycji (kimkolwiek on/ona/ono jest) nie dziwię.

Też uważam, że Włochy to jest jeden z najpiękniejszych konceptów Pana Boga. Z trzech stron mają gorące morze, z czwartej góry, które kocha każdy narciarz na świecie (tu trochę strzelam, bo nie za bardzo lubię narty). Obiad, umówmy się, nieprzesadnie wyszukany, ale taki, który nie ucieka z talerza, kosztuje tu kilka euro, czasami trochę więcej. Dobre wino połowę tej kwoty, często jest w cenie butelki wody czy soku. Pomidory są słodkie niczym usta elfiej panny, a o arbuzach, brzoskwiniach, morelach i innych tego typu nektarynkach, to nawet nie piszę.

Piłka nożna? Kluby biją się o najwyższe stawki, reprezentacja gra zawsze o złoto, a gdy odpada w ⅛ turnieju, to wszyscy traktują to po prostu jako wypadek przy pracy, bo wiadomo, że na kolejnym turnieju znów zagrają w finale. Do tego niemal przez cały rok świeci słońce i w zasadzie gdzie się nie obrócisz, to gra muzyka i masz takie widoki, jak ten, który wkleiłem powyżej.

Zastanawia Was, skąd to wszystko wiem i dlaczego trafił Wam się taki obeznany redaktor? Otóż nie ma tu przypadku. Co prawda mógłbym Was, drodzy Czytelnicy, okłamać i powiedzieć, że np. dużo czytam. Może i nawet nie zauważylibyście, że kręcę, gdybym wkleił cytaty z Petrarki czy Alighieriego, okrasiłbym je myślą Umberto Eco i jakimś innym cytatem z wielkiego włoskiego filozofa Gianfranco Zoli. Może i moglibyście nawet przez chwilę pomyśleć: “o, chłop się zna, co nieco umie i wie”.

Nie będę jednak koloryzował, przecież się wzajemnie szanujemy.

Nawet jeśli coś tam czytam, to i tak od razu zapominam. No dobra, to skąd wiem? Widziałem na You Tubie. Serio. Tam jest wszystko teraz, cała wiedza naszej cywilizacji. To współczesna Biblioteka Aleksandryjska na chwilę przed spaleniem. To, co zobaczyłem tak mi się spodobało, że spakowałem rodzinę do samochodu i pojechałem. Znad polskiego morza aż do Polignano a Mare w Apulii. Kolejnego roku do Neapolu. O, tam to się działo, tego to nawet mistrz Petrarka by nie wymyślił. Później okolice Wenecji. Innym razem do Ligurii i Toskanii. Trochę tu, trochę tam. Raz północ, innym razem południe. Czasami środek. Jeździłem i myślałem, że Włosi to mają taki kraj, że gdzie się nie zatrzymasz, to myślisz sobie: “Ależ tu jest pięknie!”.

Może nie tak, jak nad polskim morzem w listopadzie, ale… naprawdę jest na czym budować chwilowe poczucie szczęścia i rozkoszy. Przy okazji bardzo proszę, nie wierzcie mi na słowo, sami sprawdźcie. Konkludując, po kilku latach jeżdżenia i oglądania, coś tam wiem, choć wciąż na tyle niewiele, żeby być głodnym kolejnych wyjazdów. Dlaczego jednak o tym wspominam? Przecież  nie po to, żeby się chwalić, bo gdybym chciał zrobić na Was wrażenie, to napisałbym, jak spędziłem z rodziną dwa tygodnie w Zakopanem czy w innym Władysławowie.

Niestety, na takie fanaberie podrzędnych redaktorów nie stać. Zostają Węgry, Czarnogóra, Malta, Grecja… no i właśnie la bella Italia.

Otóż wyobraźcie sobie, że podobnie jak ja, mają miliony naszych rodaków. Nie skupiajmy się tu przesadnie długo nad powodami takiego stanu rzeczy, bo to opowieść na inną okazję, ale naprawdę spotykałem po drodze Polaków. Wiele razy! Nasi cudowni rodacy kochają podróże i spotkać ich można wszędzie na świecie. Wydaje mi się, że natknąłem się nawet na autora listu do Wyborczej i być może to przeze mnie i moją rodzinę te wszystkie jego traumy.

Dlatego też o wszystkich swoich przygodach opowiadać nie będę, ale o tej jednej muszę.

Otóż pewnego dnia w samym środku włoskiej Apulii wpadłem – zupełnie przypadkowo – na trzy niewielkie grupy Polaków. Staliśmy wszyscy na przystanku autobusowym, czekając aż ktoś lub coś zawiezie nas do Bari. W upale, gdzieś pośrodku niczego, z niewielką wiarą w to, że nasza podróż rozpocznie się raczej wcześniej niż później, bo rozkłady jazdy istnieją tu tylko teoretycznie. Jak to Polacy, narzekaliśmy trochę i po kilku słowach zamienionych wewnątrz grup (rodzinnych, kilkuosobowych) zorientowaliśmy się w zabawnej sytuacji. Dotarło do nas, że wokół są sami rodacy. Jaka była szansa na spotkanie czterech grup Polaków w miejscu, gdzie włoski diabeł mówi buona notte? Nieprzesadnie duża. Tym radośniej zaczęliśmy wymieniać swoje turystyczne doświadczenia, opisywać co i gdzie już widzieliśmy, co nas zaskoczyło i jak wiele jeszcze wokół jest do zobaczenia.

Czas mijał i po kilkunastu minutach zaskakująco przyjemnej rozmowy nagle jeden z jej uczestników wypalił: “Ten z Żoliborza to by się teraz zdziwił, że tylu Polaków na Zachodzie sobie wypoczywa”. Słowo daję, tak właśnie powiedział! Co więcej, wtrącił to zdanie zupełnie bez związku z całą resztą rozmowy. Nikt nie skomentował. Każdy odsunął się na bezpieczną odległość i stał wśród przedstawicieli swojej grupy do momentu, w którym nadjechał pokraczny autobusik i zabrał nas do miasta.

Dlaczego o tym opowiadam?

Otóż jestem pewien, że był to czytelnik, może nawet autor tekstu w Wyborczej. Mogłem nawet spotkać panią Patrycję! Może natknąłem się na jakiegoś sławnego dziennikarza i nawet tego nie zauważyłem? Nie rozpoznałem człowieka! Ten zaś podzielił się myślą, której nikt nie potrzebował i niewielu ją podzielało. Wszyscy jednak poczuli się tak, jak wówczas, gdy widzimy na ulicy szaleńca, którego zachowania napawają nas niepokojem. Dokładnie tak samo jest dziś z fobiami “Gazety Wyborczej”.

Sami zobaczcie. Wróćmy do “listu” zatroskanej czytelniczki Patrycji:

– Już pierwszego dnia okazało się, że wszędzie otaczają nas Polacy. W zasadzie można powiedzieć, że częściej słyszeliśmy ludzi mówiących po polsku niż po włosku! (…) Kiedy jechaliśmy pociągiem, nasi rodacy zajmowali miejsca przed nami, za nami i nawet obok nas! – narzeka “autorka”. Czujecie jak to biedactwo tam cierpi?

Daje też krótki poradnik, po czym poznaje rodaka:

– Bardzo łatwo można też rozpoznać Polaków na plaży we Włoszech. Wystarczy się rozejrzeć, skąd leci papierosowy dym i kto trzyma w ręku puszkę z piwem. Czasem też słychać soczyste “k***a” wśród tłumu plażowiczów. Chociaż stawaliśmy na rzęsach, żeby uniknąć takich towarzyszy, turystów z naszego kraju było tak dużo, że zawsze ktoś rozkładał swój ręcznik obok. No i znów, paplanie o pracy, narzekanie na ceny, pogodę, bluzganie, obgadywanie ludzi dookoła. Miałam odpocząć i się zrelaksować, a tymczasem zmarnowałam dwa tygodnie urlopu. Równie dobrze mogłam jechać nad Bałtyk – klimat byłby taki sam – czytamy w tym pięknym wykwicie myśli z Czerskiej.

Przyznaję, po przeczytaniu znów czułem się tak, jak wówczas na przystanku, czekając na autobus do Bari. Trochę zakłopotany, trochę zażenowany. Wstrząśnięty i zmieszany. Dlaczego te ojkofobiczne fobie dopadają ich nawet tysiące kilometrów od domu? Dlaczego ci szaleńcy wstydzą się Polski nawet tam, w takich okolicznościach przyrody, że aż chciałoby się je przenieść nieco bliżej tego naszego ukochanego skrawka lądu, który zdobyto krwią i blizną, w zasadzie wyrwano przemocą Rosji i Niemcom?

Wakacje najczęściej wiążą się z radością, czasem wolnym od pracy, obowiązków i trosk. Tam doceniamy je tym bardziej, bo przecież u nas lato trwa tydzień, czasami dwa. Kojarzy się głównie z tłumem i sinicami. Zima zaczyna się w połowie września i kończy w kwietniu, czasami trochę później. Prawie cały rok jest ciemno. Za obiad płaci się z pół stówy, za dobre wino to nawet nie wiem, bo mnie nie stać. Do tego nasza reprezentacja gra tak, że wstyd oglądać, a kluby są jeszcze słabsze.

Może nie do końca sprawiedliwie to Pan Bóg porozdzielał, a może i jest w tym wszystkim jakiś jego chytry plan? Bo przecież my wszyscy, nawet jeśli mamy świadomość pewnych niedoskonałości naszych czterech ścian, to wiemy też, że to przecież tutaj jest nasz dom. Tu mieszkają nasi bliscy. Stąd wyjechaliśmy i tu chcemy wracać. Nawet jeśli mamy ochotę zobaczyć świat, bo dziś już nikt i nic nam tego nie broni, to równie mocno lubimy tu wracać. Wszak kochamy nasze plaże, choć znacznie bardziej poza sezonem. Uwielbiamy sierpniowe burze i nawet te dżdżyste wrześniowe popołudnia, kiedy wtuleni w głęboki kąt kanapy możemy raczyć się lekturą. Polska, niby nic, a jakże dosyć.

Dla nas “polskość” to nie jest żadna “nienormalność”. My wiemy, że bycie Polakiem to powód dumy, ale i wyzwanie. Prawdziwy “challenge”, jak mówią młodzi. Lubimy się sprawdzać i wiemy, że docenia się najbardziej te rzeczy, które zdobyło się z trudem. No dobrze, ale dlaczego o tym wszystkim piszę w kontekście kolejnego ojkofobicznego listu z Wyborczej? Przecież wiemy wszyscy doskonale, że ani on pierwszy, ani ostatni. Ot, zwyczajna odpowiedź na zapotrzebowanie części rynku. Paradoksalnie tej części, którą samemu się skonstruowało. Wszak “polskość” – nie wiedzieć czemu – wciąż jawi się przerażająco dużej grupie naszych rodaków jako koncept równie labilny, co i groteskowy.

Tę grupę doskonale onegdaj zdiagnozował pewien tubylec, który sam nie był wolny od problemów ze swoją narodową tożsamością.

– Wstyd polskości, zacieranie śladów swego pochodzenia, jest to choroba dobrze znana. Ulegają jej przede wszystkim ci, którym tradycja polska wydaje się gorsza, a nawet śmieszna – napisał.

Otóż, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało z perspektywy boomera, który przyszedł na świat nieco ponad cztery dekady temu, chciałbym Wam wszystkim napisać, że podróże uczą miłości do domu i czegoś jeszcze, w co trudno uwierzyć zanim wyjedziemy. Dziś na wielu płaszczyznach to my jesteśmy cywilizacyjnym wzorcem dla Europy. Serio. Wiem, że to trudne, może nawet niemożliwe do uwierzenia (nie tylko dla czytelników i autorów Wyborczej).

Niemal wszyscy mieli lepsze od nas warunki możliwości, a tymczasem to my jesteśmy w tym wyścigu o kilka kroków do przodu. Choćby w takich banalnych kwestiach, jak stacje benzynowe przy autostradzie. Otóż polskie przy włoskich czy niemieckich są niczym Wersal, a o bałkańskich to już nawet nie będę wspominał, bo często nie ma o czym.

Jeśli zaś interesują Was szczegóły, to sobie niestety sami będziecie musieli sprawdzić, jak wyjedziecie ze swojego Shire. Gorąco do tego namawiam, nie tylko w wakacje. Ja już i tak za bardzo przynudzam, a chciałem tylko Wyborczą wyszydzić, że musiała dwa tysiące kilometrów przejechać, żeby znów poczuć się lepszym od jakiegoś rodaka i znów wstydziła się za Polskę.

Jeśli jednak wytrwaliście do końca, to mam do Was jeszcze jedną prośbę. Jeśli gdzieś na południu Włoch czy innej Czarnogóry będziecie czekali na autobus i natkniecie się przypadkiem na dziennikarza Wyborczej, przebranego za panią Patrycję, to pozdrówcie go pięknym, staropolskim “Szczęść Boże” i zmówcie, choćby w duchu, jedną zdrowaśkę. Czy to pomoże? Nie mam pojęcia. Na pewno nie zaszkodzi.

Źródło: Stefczyk.info Autor: Artur Ceyrowski
Fot. ac

Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Prywatności Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.

Zamknij