W prasie międzywojennej znajdziemy liczne doniesienia o katastrofach kolejowych, lotniczych, morskich, budowlanych, o eksplozjach i pożarach, powodziach, wichurach, uderzeniach pioruna, które wyrządzały ogromne straty materialne i nierzadko zbierały mordercze żniwo wśród ludzi i zwierząt. Bywało niekiedy tak, że śmierć przeszła tuż obok, pozostawiając ludziom jedynie oczy, aby mogli zapłakać nad swą niedolą, której doświadczyli dzięki siłom natury bądź przypadkowemu zrządzeniu losu.
Z czyjej winy śmierć spadła z nieba na tych, którzy brali udział w uroczystościach zorganizowanych 15 sierpnia 1922 roku w Bazie Lotnictwa Morskiego w Pucku?
Wybuch w gazowni wstrząsnął Poznaniem, a prochowni Krakowem; mimo że straty materialne były duże, to śmierć w obu przypadkach okazała się łaskawa, zabierając tylko jedną duszę. Roztopy 1931 roku zamieniły Wilno w Wenecję, a trzy lata później woda w Małopolsce zabierała wszystko, co spotkała na swej drodze.
Jakim cudem marynarze masowca „Niemen” uniknęli śmierci i dlaczego zawalił się dom w Warszawie, grzebiąc ludzi pod tonami gruzu? Co spowodowało pożar dwóch milionów litrów spirytusu, którego opary spowiły Poznań, i dlaczego 11 listopada 1937 roku był feralnym dniem polskiego lotnictwa? W jaki sposób śmierć zbierała swoje żniwo na Giewoncie, a jak na Świnicy wśród żydowskich harcerzy?
To tylko kilka przykładów z szeregu nieszczęść, które wstrząsnęły II Rzeczpospolitą.
A potem nadeszła II wojna światowa – gehenna, która po trosze wymazała tamte jakże często siejące grozę wydarzenia z ludzkiej pamięci. Z perspektywy czasu warto przypomnieć przedwojenne dramatyczne wypadki, które pomimo upływu dziesięcioleci, także współcześnie niosą wciąż ważne i aktualne przesłanie dotyczące ludzkiej natury.
Więcej o tych wydarzeniach przeczytać można w książce:
Fragment rozdziału 1922. Śmierć z nieba:
Na oczach zgromadzonych widzów załadowano do samolotu 12,5 kilogramowe bomby odłamkowe PuW produkcji niemieckiej. Zdobyto je przy zajęciu poznańskiego lotniska Ławica przez powstańców wielkopolskich. Na wyposażenie polskiej armii trafiło ich 15 tysięcy. Z polecenia Wiktoryna Kaczyńskiego załogę Lübecka-Travemünde F4 nr 7 stanowili: chor. pilot Adolf Stempkowski, bombardier Aleksander Witkowski oraz kpt. mar. Fabian Kobza, który leciał w charakterze pasażera. Dziennikarz „Słowa Pomorskiego”7, który uczestniczył w tych pokazach, miał słyszeć, jak do przygotowanego do startu hydroplanu zbliżył się dowódca jednostki komandor ppor. Kaczyński i zwracał uwagę Witkowskiemu, by ten przypadkiem nie zrzucił bomb na zgromadzonych ludzi i ich nie pozabijał. Na to Witkowski miał się tylko uśmiechnąć i machnąć ręką. Samolot wystartował około godzinie 18:30. Wzbił się w powietrze i zatoczył koło nad morzem. Osiągnąwszy pułap kilkuset metrów, zaczął zbliżać się w stronę lądu. Kiedy maszyna znalazła się nad hangarem nr 3, zawróciła na prawo, po czym, lecąc nad szosą na wysokości 400 metrów, przeleciała nad hangarem nr 1. W pewnym momencie pilot zniżył nieznacznie pułap, a zgromadzonym ludziom ukazała się spadająca bomba. W tłumie, jak później relacjonował dziennikarz wspomnianego „Słowa Pomorskiego”, pojawiły się głosy, że bomba zrzucona nad lądem spadnie do morza. Niestety tak się nie stało. Komandor Kaczyński, który obserwował pokaz wraz z żoną i dzieckiem, od razu zorientował się co się dzieje. Wariat! Co on robi! – wykrzyknął. Bomba z piekielnym świstem runęła w sam środek tłumu na nabrzeżu, w odległości kilku metrów od wody.
Nastąpiła eksplozja, po czym rozległ się wrzask przerażonych ludzi, którzy w popłochu zaczęli uciekać. Panikę zwiększył widok hydroplanu, który zaczął ponownie zbliżać się ku lądowi. Zgromadzeni ludzie uznali, że zechce on zrzucić kolejną bombę i zaczęli w szaleńczym tempie biec w stronę miasta. Przesłuchiwany później przez żandarmerię kapitan Kobza powiedział, że widział jak Witkowski odbezpieczył bombę około 1000 metrów od miejsca wypadku i trzymał ją przygotowaną do zrzucenia, ale nie dostrzegł, kiedy to zrobił, bo patrzył w inną stronę. Kiedy po chwili spojrzał na dół, zobaczył zamieszanie wśród ludzi. Zwrócił na to uwagę Witkowskiemu, ale ten miał w ręku już drugą bombę i po zatoczeniu koła nad hangarem, rzucił ją w morze. Ta jednak nie eksplodowała. Widząc, co się stało, pilot posadził maszynę na wodzie. Załodze samolotu ukazało się przerażające dzieło zniszczenia, jakiego dokonali. W pierwszej chwili trudno było zorientować się, jak dużo jest poszkodowanych. Na brzegu leżało blisko 40 osób. Wśród nich znajdowały się takie, które tylko zemdlały ze strachu i przerażenia, ale nie brakowało też rannych i zabitych. Przeważały kobiety i dzieci. Pierwszej pomocy zaczęli udzielać marynarze. Obraz zniszczeń na swoich łamach przedstawiło „Słowo Pomorskie”: Również i na miejscu paru przytomnych marynarzy opatrywało ranionych, posługując się z braku innych narzędzi chirurgicznych scyzorykiem przy obcinaniu wiszących strzępów ciała. Biorący udział w igrzyskach ksiądz kanonik Sonik z Kielc, bawiący na letnisku w Pucku, nie tracił przytomności, nosząc umierającym ostatnią pociechę religijną, której przez absolucję udzielał.
Nieprzytomnych, broczących krwią i nierzadko zmasakrowanych nie do poznania, ładowano na samochody i odwożono do szpitala oraz wojskowej izby chorych. Sprowadzono lekarzy z Wejherowa i Gdańska. Medycy uwijali się jak w ukropie, ratując ludzkie życie i niosąc ulgę w cierpieniu. W szpitalu zgromadziły się tłumy ludzi. Jedni szukali bliskich i krewnych, inni, dość sprawni, aby poruszać się o własnych siłach, sami przyszli po pomoc.
Rannych było tylu, że trzeba było umieszczać ich na korytarzach i w łazienkach. Kiedy udało się w miarę zapanować nad sytuacją, przewożono ich do innych szpitali w okolicy. W tych trudnych chwilach, nieocenione usługi oddał urzędnik pocztowy pan Dziedziak, który otworzył zamkniętą z uwagi na święto pocztę i pracował w centrali telefonicznej, koordynując łączność.