Podczas kampanii prezydenckiej w USA wiele mówi się o tzw. swing states. Czym jednak są i dlaczego są tak ważne dla tamtejszych polityków?
Aby zrozumieć fenomen Swing States, należy wiedzieć, w jaki sposób Amerykanie wybierają prezydenta. Nie głosują bowiem na niego bezpośrednio. Zamiast tego wybierają stanowych elektorów, a dopiero oni oddają głosy na prezydenta. Kandydat potrzebuje 270 głosów elektorskich by wygrać. Jeżeli żaden z kandydatów ich nie zdobędzie, to nowego prezydenta wybiera wtedy Kongres, ale na razie jest to tylko teoria.
Każdy stan dostaje tyle głosów elektorskich, ilu ma aktualnie kongresmanów i senatorów. Oznacza to, że duże stany, jak Kalifornia czy Teksas, mają więcej głosów niż malutkie stany, jak Rhode Island czy Delaware. Każdy stan w USA ma jednak co najmniej dwóch senatorów i jednego kongresmana, czyli co najmniej trzy głosy elektorskie, co oznacza, że mają ich więcej w stosunku do swojej populacji niż te duże. Jednym z głównych powodów wprowadzenia tego systemu było to, by takie stany miały większe znaczenie, a nowego prezydenta nie wybierały tylko te największe.
W większości stanów zwycięzca wyborów zdobywa wszystkie głosy elektorskie, nawet jeśli pokonał rywala o garstkę głosów. Może to doprowadzić do sytuacji, w której kandydat na prezydenta może wygrać mimo tego, że jego rywal dostał więcej głosów w skali kraju. Zdarzyło się to już cztery razy, w tym w 2016, kiedy zwycięzcą został Trump. Ten system sprawia, że zwycięstwo w każdym, nawet najmniejszym stanie jest ważne, bo może mieć nieproporcjonalne przełożenie na końcowy wynik.
To właśnie sprawia, że Swing States są tak ważne. Najprościej można je zdefiniować jako stany, w których żadna z partii nie ma zdecydowanej przewagi. Zwykle charakteryzują się silną opozycją, lub wręcz mieszanymi władzami – np. lewicowym gubernatorem i senatem, w którym większość ma prawica. Taki rozkład elektoratu oznacza też, że kandydaci obu partii w wyborach prezydenckich mają w nich równe szanse. Z tego powodu takie stany bywają nazywane czasami „stanami purpurowymi” – bo taki kolor da zmieszanie czerwieni, koloru Republikanów, z niebieskim, barwą Demokratów.
W praktyce oznacza to, że to właśnie w tych stanach toczy się większość kampanii. Kandydat Republikanów nie musi bowiem za bardzo starać się o głosy w np. Teksasie, bo jest raczej pewne, że i tak tam zwycięży, w podobnej sytuacji jest kandydat Demokratów w Kalifornii czy Nowym Jorku. Zwycięstwa w tzw. bezpiecznych stanach nie dadzą jednak nikomu niezbędnej większości, więc znakomita część środków na kampanię jest wydawana właśnie w Swing States, tam również odbywa się więcej spotkań wyborczych. Te w bezpiecznych stanach służą głównie do zdobycia ładnych obrazków dla mediów, w tych w purpurowych stanach trwa ostra walka o głosy.
Oczywiście status Swing State jest nieformalny i może ulec zmianie. Floryda jest dzisiaj uznawana za stan bezpiecznie republikański, ale jeszcze nie tak dawno temu nie było jasne, która partia w niej zwycięży. Trumpowi udało się zwyciężyć w tzw. Pasie Rdzy, który był przez lata uznawany za twierdzę Demokratów, Biden odbił je w 2020, a Trump znowu ma szansę w nich wygrać. Teksas od początku był uznawany za stan Demokratów, zmieniło się to dopiero w latach dziewięćdziesiątych. Zwycięstwo w prawicowym Ohio nie tylko pomogło Bidenowi w zdobyciu Białego Domu, ale także dało Demokratom niespodziewaną większość w Senacie.
Takich przykładów jest zapewne więcej. Mimo tego stratedzy obu partii koncentrują się nadal na walce o głosy w Swing States. Z ich perspektywy takie działanie ma sens. USA to ogromny kraj, i nawet gigantyczne kwoty, jakie amerykańscy politycy wydają na kampanie wyborcze, nie wystarczą na wszystko. Z ich perspektywy lepiej jest założyć, że bezpieczne stany pozostaną bezpieczne – i skupić się na tych, które trzeba dopiero przekonać do poparcia.