Wczoraj szef Wagnera Jewgienij Prigożyn odwołał niespodziewanie swój marsz na Moskwę. Teraz uda się na wygnanie do Białorusi.
Prigożyn od dłuższego czasu żądał dymisji ministra obrony Sergieja Szojgu i szefa sztabu generalnego Walerija Gierasimowa, których oskarżał o to, że przypisują sobie sukcesy jego ludzi i nie chcą dawać mu amunicji. W piątek stwierdził, że rosyjskie wojsko zaatakowało jego ludzi rakietami, śmigłowcami i artylerią, i w odpowiedzi zaatakował Rosję. Amerykański wywiad twierdzi, że ten rzekomy atak był tylko pretekstem, bo przygotowywał się do tego od dłuższego czasu.
Wagnerowcy błyskawicznie zdobyli Rostow nad Donem i zaczęli poruszać się w stronę Moskwy. Zestrzelili też kilka rosyjskich śmigłowców i samolot. Ich bunt praktycznie nie napotykał oporu i udało im się dotrzeć na ok. 200 kilometrów od Moskwy. Wtedy jednak Prigożyn niespodziewanie zapowiedział, że jego najemnicy się zatrzymają i wrócą na Ukrainę. Tłumaczył, że nie chce przelewać rosyjskiej krwi. Dyktator Białorusi Aleksandr Łukaszenka pochwalił się, że to jego negocjacje doprowadziły do wstrzymania buntu.
Wcześniej w przemówieniu do narodu Putin nazwał Prigożyna zdrajcą i obiecał, że odpowiedzialni za ten bunt zostaną ukarani. W sobotę wieczorem rzecznik Kremla Dymitri Peskow powiedział jednak, że w ramach porozumienia śledztwo w jego sprawie zostanie anulowane. Sam Prigożyn uda się na Białoruś na wygnanie. Najemnicy, którzy wzięli udział w jego buncie, nie zostaną ukarani, a ci, którzy tego nie zrobili, dostaną propozycję wstąpienia do regularnych sił zbrojnych. Peskow stwierdził, że Putin zdecydował się na to, aby „uniknąć rozlewu krwi i wewnętrznej konfrontacji z nieprzewidzianymi rezultatami”.