Jak informowaliśmy wczoraj, prezydent Joe Biden wycofał się z wyborów prezydenckich. Teraz Demokraci muszą zdecydować kto go zastąpi.
Biden wycofał się jeszcze przed Konwencją Narodową Demokratów, na której oficjalnie miał dostać nominację swojej partii. Kilka dni temu ogłoszono, że głosowanie delegatów odbędzie się jeszcze przed konwencją, w formie wirtualnej. Zdaniem wielu komentatorów zdecydowano się na to, by zwiększyć szanse, że nie dojdzie na niej do buntu delegatów. Jak informowaliśmy wcześniej, same władze partii przyznawały, że nie mają obowiązku głosowania na Bidena.
Jego rezygnacja sprawiła jednak, że teraz Demokraci muszą wybrać nowego kandydata. Wiceprezydent Harris jest oczywiście faworytem. Gdyby została kandydatem, to „z marszu” przejęłaby infrastrukturę kampanijną Bidena i zebrane przez nią niebagatelne środki finansowe. Jest też najbardziej znana z wszystkich potencjalnych kandydatów, a jako wiceprezydent ma już doświadczenie w Białym Domu. Z drugiej strony jednak jako wiceprezydent nie dała się poznać z niczego konkretnego, a jej poparcie przez całą kadencję było rekordowo niskie. Nie jest również szczególnie lubiona w partii, głównie przez skłonność do kłótni i podejmowania decyzji pod wpływem emocji.
Mimo bycia faworytem, nominacja dla Harris nie jest jeszcze przesądzona. Nie „dziedziczy” bowiem delegatów Bidena. Prezydent startował w prawyborach bez żadnej poważnej konkurencji, więc zdobył niemal wszystkich, jakich mógł zdobyć – ale teraz Harris musi ich przekonać, żeby ją poparli. Partia wręczy swoją nominację podczas Konwencji Narodowej, którą zaplanowano na 19-22 sierpnia w Chicago. Po rezygnacji Bidena jego delegaci – w większości zaufani partyjni działacze – nie są już zobowiązani do głosowania na kogokolwiek i mogą poprzeć dowolnego kandydata. To oznacza, że przed konwencją i na niej samej zapewne dojdzie do targów o poparcie.
Do gry będą mogli również wejść tzw. superdelegaci. Są nimi bardzo zasłużeni partyjni działacze i wpływowi politycy Partii Demokratycznej. Mogą oni głosować na dowolnego kandydata, ale zgodnie z najnowszymi zasadami partyjnymi mają prawo głosu tylko wtedy, gdy w pierwszym głosowaniu żaden kandydat nie zdobędzie większości. Stanowią ok. 15% wszystkich delegatów, ale z racji wysokiej pozycji w partii ich głosy są nieproporcjonalnie mocniejsze. Dla wszystkich jest bowiem jasne, że to, kogo poprą, może skłonić wielu zwykłych delegatów do zmiany zdania.
Głosowania będą się odbywać do momentu, w którym któryś kandydat zdobędzie większość głosów. W przerwie między nimi faworyci zapewne będą odbywać nieformalne spotkania z delegatami, których będą próbowali przekonać, by poparli właśnie ich. Liczba głosowań nie jest limitowana – absolutny rekord Demokraci pobili w 1924 roku, kiedy potrzeba było aż 103 głosowań, by wyłonić kandydata, którym został ostatecznie ambasador w Wielkiej Brytanii John Davies. Ostatecznie przegrał jednak z walczącym o reelekcję Republikaninem Calvinem Coolidgem.
Takie konwencje do niedawna wydawały się jednak historyczną ciekawostką. Obecny system, w którym to zarejestrowani wyborcy danych partii wybierają kandydata, obowiązuje w USA od lat siedemdziesiątych. Od tego czasu rola delegatów była czysto symboliczna. Zdarzały się sytuacje, w których przed konwencją nie było jasnego faworyta – jak w 1976 roku, kiedy Reagan rzucił wyzwanie Fordowi, albo w 2008, kiedy Clinton walczyła z Obamą – ale ostatecznie kandydata udawało się wybrać jeszcze przed konwencją.
Najbliższym historycznym precedensem jest konwencja Demokratów w 1968 roku. W tych wyborach Lyndon B. Johnson, były wiceprezydent w administracji Kennediego, starał się o reelekcję. Rywalizował w nich z popularnym senatorem Eugene’m McCarthym, który oparł swoją kampanię o pacyfizm i wycofanie wojsk z Wietnamu, a do wyścigu dołączył później Robert F. Kennedy, brat zamordowanego JFK. W trakcie prawyborów Wietnamczycy zorganizowali jednak ofensywę Tet, która wstrząsnęła Ameryką. Wobec spadających sondaży, Johnson wycofał się z wyścigu w marcu.
Po jego rezygnacji do gry wszedł jego wiceprezydent, Hubert Humphrey. Zdecydował jednak, że nie weźmie udziału w prawyborach. Zamiast tego skupił się na przekonywaniu delegatów ze stanów, w których prawybory nie były wtedy organizowane. Po śmierci Kennediego większość jego delegatów poparła wiceprezydenta, a on sam z łatwością zdobył nominację Demokratów. Ostatecznie jednak przegrał same wybory z Richardem Nixonem, a fakt, że na konwencji panował chaos, raczej na pewno mu nie pomógł. Co ciekawe tamta konwencja, podobnie jak obecna, również odbywała się w Chicago.