Mój brat ma na plecach tatuaż Arsenalu Londyn. Nie jakiś tam delikatny herb z armatką, taki odpowiednik “subtelnego” delfinka czy innego drobniutkiego motylka. Nic z tych rzeczy. Wielki, ogromny, od lewego do prawego ramienia. Lubię myśleć, że trochę w tym mojej winy, bo wiedziałem o tym, że kocha piłkę nożną i zabrałem go na stare Highbury zanim zdążyli je zburzyć. Na The Emirates też był. Tak naprawdę jednak, to głównie jego sprawka, bo od dziecka oglądał zmagania Kanonierów co najmniej tak, jakby wychował się na Holloway albo właśnie na Highbury. Wariat. Ale usprawiedliwiony, bo najwięcej w tym jego szaleństwie jest “grzechów” mojego ojca. To on od dzieciaka karmił nas historiami o Lacie, Bońku, Deynie, Gorgoniu czy innym Szarmachu. Tak samo jak i mój brat, pół dzieciństwa wierzyłem, że Polska reprezentacja z 1974 roku i była zespołem Avengersów, X-menów czy inną Drużyną Pierścienia. Widziałem w nich superbohaterów i słuchałem mitu o Polsce, której bała się Argentyna czy Brazylia. Łaknąłem wielkiej piłki, futbolowego geniuszu i piękna, które znałem jedynie z opowieści.
Z jednego z albumów zapamiętałem czarno-białe zdjęcie z transparentem: “Wszyscy w całej Europie wiedzą, że Polacy Brazylię zjedzą”. Oglądałem te fotografie ze starych mistrzostw z wypiekami. Podobnie wszystkie mecze Polski, każdy z nich był świętem. Staliśmy wszyscy na baczność wysłuchując hymnu, przepełnieni wiarą, że teraz to już na pewno się uda. Biało czerwone koszulki, pomalowane twarze. Czapeczki. Flagi. Szaliki. Bluzy. Koszulki. Uczestniczyła w tym cała rodzina, mama nie odstawała od nas nawet na pół kroku. Nie mam żadnych złudzeń, że dla kogoś kibicowsko niezaangażowanego, te wszystkie sceny musiały być przezabawne. Odrobinę śmieszą nawet mnie, kiedy o nich piszę. Ale jestem pewien, że dłużej śmieją się tylko ci, którzy tego nie doświadczyli, którzy nigdy nie kochali tej najważniejszej ze wszystkich nieważnych rzeczy tego świata. Ci, którzy nigdy nie marzyli, nie śnili tego pięknego snu o wielkości polskiej piłki nie mają tu czego szukać, to nie jest tekst dla Was.
My wiemy, że kibicowanie ma w sobie coś infantylnego. Te wszystkie malowania, przebieranki i śmieszne, bojowe okrzyki muszą, koniec końców, budzić politowanie u tych, którzy nie rozumieją tego świata. Jak można przeżywać takie emocje z powodu kopania skórzanego worka? Jak można łudzić się, że w tej grze o cokolwiek chodzi, wiedząc o zepsuciu światowych federacji, odrealnieniu samych sportowców, o raku korupcji przeżerającym piłkę nożną od środka? Do tego ten niezrozumiały dla wielu element atawistyczny, nieco dziecięca apoteoza siły i zwierzęcości, w której chce się po prostu udowodnić przeciwnikowi, że jest się od niego lepszym. To z boku musi bawić, zwłaszcza, że często przeżywamy te emocje jako projekcję własnych marzeń o tym, żeby choć raz w życiu założyć koszulkę z biało-czerwonym herbem i poczuć dumę, która jednoczy, scala i łączy. Abyśmy byli jedno. I żebyśmy dokopali w końcu Anglikom i Niemcom.
No więc jesteśmy wariatami. Niektórzy, tak jak ja z bratem, z winy rodziców, bo to ojciec zabierał nas na mecze lokalnej Arki, to z nim byliśmy na meczach reprezentacji Polski, także i na tym, gdy zremisowaliśmy z Cyprem 0:0. Tak zgodnie z prawdą, to tam byłem tylko ja, bo mój brat urodził się za późno, żeby doświadczyć tego wiekopomnego wydarzenia na żywo. Jakkolwiek nie zaczęłoby się to nasze futbolowe szaleństwo, to mamy pełną świadomość tego, czym jesteśmy. Wiem, że wśród czytających jest wielu podobnych wariatów. Różnią nas drobne elementy uzupełniające tę historię, ale zasadniczo jesteśmy tacy sami. Tak samo przeżywamy piłkarskie emocje i śnimy ten sam sen o wielkości. Jestem też pewien, że tak samo boleśnie przeżywaliście w naszym życiu bolesne zderzenie z rzeczywistością. Wszystko przez to, że podobnie jak ja przez całe dorosłe życie marzyliście o tym, żebyśmy znowu pokazali światu, co to znaczy Polska. Niechby nawet futbolowi wariaci tatuowali sobie na plecach orła w koronie. Niechby tam.
Mit wielkiej polskiej piłki dekonstruowali najczęściej sami piłkarze. Rozpadał się wraz z rozwojem sieci, telewizji i tego całego multimedialnego uniwersum, które dziś dla moich synów jest już rzeczywistością zastaną, a dla nas było swoistą nowością. Wyciągnęło nas z jaskini, pokazując rzeczy takimi, jakimi były naprawdę. Przestaliśmy oglądać cienie i nagle, nie wiedzieć kiedy, zdaliśmy sobie sprawę, że my tu w Polsce trenujemy inny sport niż oni tam, za tą piłkarską żelazną kurtyną. Niby podobne zasady, niby też 11 na 11, z grubsza wszystko się zgadza, ale jednak to jest co innego. Dlatego historia kibicowania Polsce to historia zderzenia z rzeczywistością, pieśń boleści i smutku, opowieść o pięknych porażkach, przeplatanych okazjonalnymi zwycięstwami, które miały jedynie moc symbolu i utrwalania mitu, a nie budowy czegoś trwałego. Niczym, nie przymierzając, batalia spod Monte Cassino. W ostatnich 40 latach to historia nieustannego cierpienia, ciągłego zaczynania od nowa, budowania od zera czegoś, o czym od początku wiadomo, że będzie co najwyżej zamkiem na piasku, który zginie przy pierwszej fali i większym wietrze. Z jednej strony dziś jest piękniej niż kiedyś, bo nie emocjonujemy się już zmaganiami “naszych” grających dla Nec Nijmegen czy Panathinaikosu Ateny, ale “przeżywamy” występy Polaków w Barcelonie, Romie, Juventusie czy Liverpoolu. Niby inaczej, a jednak w ostatecznym rozrachunku wciąż tak samo. Piłkarski “wariat” z Polski musi wybrać sobie obiekt swojej miłości za granicą, jeśli nie chce zwariować i przeżywać nieustannej frustracji powodowanej porażkami.
Często słyszymy, że w Polsce jest 40 milionów selekcjonerów, bo każdy z nas żyje w przeświadczeniu, że zna się na piłce. Cóż, pewnie nie wszyscy jesteśmy specjalistami ds. treningu, ergonomii gry, statystyki, psychologii sportu, ale nie oszukujmy się, piłka nożna fascynuje ludzi na wszystkich kontynentach właśnie dlatego, że jest grą – zasadniczo – dość prostą. Między innymi z tego powodu pisali o niej zarówno Jerzy Talaga i Mirosław Okoński, jak i Umberto Eco, Mario Vargas LLosa, Gabriel Marquez czy nasz Ryszard Kapuściński. Nie podejmowali tematu dlatego, że futbol przypomina równania różniczkowe i analizuje statusy pomiędzy nieznaną funkcją a jej pochodnymi, ale dlatego, że wywołuje ogromne emocje. To sprawia, że piłkę kochają miliony ludzi na całym świecie. W czasie meczu, czasami na długo przed nim i na długo po nim, jesteśmy jej niewolnikami, nie potrafimy się uwolnić od myślenia o tym, co widzieliśmy. Kiedy stajemy na stadionie, w tłumie nam podobnych, to stajemy się jednym organizmem, łączącym marzenia przyszłych i obecnych pokoleń, które budują swoją wspólnotową tożsamość między innymi w oparciu o takie właśnie momenty konfrontacji z tym czy innym wrogiem. Chwilę później, gdy te najsilniejsze emocje opadną, jesteśmy w stanie porównać kilka rzeczy i zestawić niektóre elementy futbolowego rzemiosła ze sobą.
Wczoraj Argentyna w meczu z Polską wymieniła ponad 800 podań. Nie wiem, ile my, bo bałem się sprawdzać. Wiem za to, że w całym, nieszczęsnym katarskim turnieju mieliśmy średnio 234, gorszy od nas był jedynie Iran, który miał 233. W trzech meczach w grupie cztery razy trafiliśmy w bramkę. Biorąc pod uwagę czas doliczony, oddajemy strzał średnio co 70 minut. W konfrontacji z Albicelestes mieliśmy jedno celne dośrodkowanie na dwie podjęte próby. Posiadanie piłki w ostatniej części boiska wynosiło 6,5% do 93,5% na korzyść Argentyny. Możemy oczywiście tłumaczyć to szkoleniem, klimatem, dziesiątkami innych powodów. Możemy powtarzać, że nigdy nie będziemy grali tak, jak Hiszpania czy Brazylia i szczytem naszych marzeń jest awans po liczeniu żółtych kartek. Możemy już zawsze trzymać kciuki, żeby przeciwnik naszych rywali do awansu strzelił o jedną bramkę więcej im niż nam. Możemy mówić, że ważne, że się w końcu udało, osiągnęliśmy cel, a przecież ostatecznie to właśnie tylko to się liczy, a nie styl. Możemy przypominać, że Czesław Michniewicz nie jest winnym problemów polskiej piłki, może być co najwyżej ich smutną personifikacją. Możemy wreszcie marzyć o tym, żeby przegrać w kolejnym meczu jak najniżej, bo nie stać nas na wygrywanie. Możemy zająć się studiowaniem tych misternie budowanych przez kolejnych Michniewiczy wież regulaminów, kartek i bramek straconych. Możemy nawet wierzyć w to, że w niedzielę z Francją być może będzie przepięknie, że jakoś się uda, bo Pan Bóg spojrzy na nas tego dnia przychylnym okiem i sprawi, że jednak jakimś cudownym zbiegiem okoliczności nie będziemy się tego meczu wstydzić. Możemy też znów od nowa tłumaczyć naszym dzieciom, że “kiedyś to było” i Polska miała piłkarzy, których bała się wielka Brazylia i potężna Argentyna. Możemy wszystko.
Tylko nie oszukujmy się już, błagam, że to ma cokolwiek wspólnego z piłką nożną.