Największym problem z tą wizytą były oczekiwania obu stron polskiego sporu politycznego. Szeroko pojęta opozycja liczyła, że skoro Duda został już zaproszony – tym samym zadając kłam niedawnym stwierdzeniom, że Waszyngton bojkotuje polskich polityków – to przynajmniej zostanie upokorzony, a cały wyjazd okaże się jedną wielką porażką. Szeroko pojęta dobra zmiana liczyła natomiast na jakiś przełom, na to, że polska delegacja przywiezie na srebrnej tacy zniesienie wiz czy amerykańskie bazy. Obydwie te wizje były równie nierealne i nic dziwnego, że obie strony czują rozczarowanie.
Konkret a nie symbolika.
Wizyta prezydenta RP w Waszyngtonie nie była wizytą PRową. Można sobie wyobrazić, że Trump zaprosił ważnego sojusznika aby podnieść mu poparcie przed wyborami samorządowymi, ale skład amerykańskiej strony podczas śniadania roboczego pokazuje, że nie o to chodziło. Do tego typu wizyt nie angażuje się całej waszyngtońskiej wierchuszki. Tymczasem po stronie amerykańskiej widzieliśmy nie tylko Trumpa i Pence’a, ale także sekretarza stanu Pompeo czy wpływowego doradcę Johna Boltona. Ich obecność pokazuje, że USA potraktowała nas poważnie. Oczywiście to, że potraktowano nas poważnie nie oznacza, że udało nam się cokolwiek zyskać. Jednak biorąc pod uwagę, że nie wiemy co ustalono za kulisami, wizyta była całkiem owocna.
GI nad Wisłą
Najważniejszą kwestią zdecydowanie była stała obecność wojsk USA w Polsce. Dla nas to kluczowa sprawa, nie tylko ze względu na logistykę. Państwa NATO, wbrew obiegowej opinii, nie są zobowiązane do wysłania wojsk w obronie zaatakowanego członka. Słynny artykuł piąty stwierdza jedynie, że w razie wojny inne państwa NATO są zobowiązane do podjęcia działań, które mogą – ale nie muszą – obejmować interwencję zbrojną. Tymczasem obecność stałej bazy amerykańskiej w Polsce oznacza, że w razie konfliktu Ameryka od razu stanie się jego stroną – a wycofanie wojsk w takiej sytuacji narażałoby ich opinię wśród innych sojuszników. Upraszczając – baza US Army w naszym kraju znacząco zwiększa szansę, że USA pomogą nam w razie wojny, a tym samym zwiększa szansę, że żadna wojna nie wybuchnie.
Stworzenie u nas baz nie jest jednak szczególnie łatwym zadaniem. A największą przeszkodą jest tutaj Rosja. W 1997 roku, kiedy mówiono już o rozszerzeniu NATO, Rosja i przedstawiciele sojuszu podpisali w Paryżu umowę, w której Zachód zobowiązał się do tego, że nie będzie zakładał stałych baz wojskowych w Europie Środkowej i Wschodniej. Wbrew obiegowej opinii nie oznacza to, że takie bazy nie powstaną – zapisy tej umowy jasno stwierdzają, że obowiązują tylko „w obecnym i przewidywalnym środowisku obronnym”. Po Gruzji, Krymie i Ukrainie można więc z łatwością argumentować, że środowisko uległo znaczącej zmianie, a Rosja, naruszając integralność terytorialną sąsiadów, sama złamała traktat i zmusiła USA do adekwatnej odpowiedzi.
Oczywiście ten prosty fakt nie oznacza, że Rosja nie będzie protestować gdy propozycja budowy stałej bazy w PL wejdzie w fazę konkretów. Bo jest oczywiste, że spowoduje to dyplomatyczny zgrzyt na linii USA-Federacja Rosyjka, i to raczej z tych większych. Paradoksalnie jednak może to zadziałać na naszą korzyść. Trump od początku kampanii wyborczej jest oskarżany przez opozycję o prorosyjskość lub wręcz bycie rosyjskim agentem. Każda gniewna reakcja Rosji na jego decyzję działa więc na jego korzyść, pokazując, że te oskarżenia są bezsensowne. Trudno sobie wyobrazić, aby wybrany przez starania rosyjskich służb prezydent miał przenieść wojska tak blisko rosyjskiej granicy – co może sprawić, że Trump podejmie taką decyzję po to aby pokazać, że nim nie jest.
Zapłacimy za ochronę? A dlaczego by nie
Najwięcej kontrowersji wzbudziła, rzecz jasna, kwota 2 miliardów dolarów, które Polska ma rzekomo zapłacić za tą bazę. Jednak kontrowersje z nią związane dowodzą, że większość dziennikarzy piszących o tej wizycie ma bardzo krótką pamięć. Nie jest bowiem żadnym „haraczem za obronę” który dowodzi, że „Amerykanie traktują nas przedmiotowo” i który „nie przystoi prawdziwym sojusznikom”. Kwota ta pochodzi z propozycji, którą Ministerstwo Obrony złożyło Amerykanom jeszcze w czasach Macierewicza. Portalowi Onet udało się dotrzeć wtedy do tekstu tego porozumienia i dzięki temu wiemy, że pieniądze te nie trafią do skarbu USA, a zostaną użyte do sfinansowania budowy odpowiedniej infrastruktury. Budowy w Polsce, zapewne rękami polskich firm, która zostanie nam nawet jeśli Amerykanie się wycofają – i do której nam dołożą.
Dla Trumpa gotowość Polski do poniesienia części kosztów jest bardzo ważna. Nie da się bowiem ukryć, że ogromna amerykańska siła militarna gwarantuje pokój w Europie. Równocześnie wielu Amerykanów czuje – nie bez racji – że europejskie państwa wykorzystują USA korzystając z tej ochrony i ogromnych pieniędzy, które Amerykanie wydają na zbrojenia, nie dając nic w zamian. Sprawa nie jest nowa i amerykańska dyplomacja od dawna próbuje chociażby zmusić inne państwa NATO do zwiększenia nakładów na obronność, ale Trump uczynił z tego jeden z fundamentów swojej polityki zagranicznej. Fakt, że Polska nie tylko wydaje 2% PKB na wojsko i chce zwiększyć tą kwotę do 2,5%, ale także gotowa jest ponieść część kosztów ochrony, jaką daje obecność wojskowa USA, zdecydowanie ułatwi mu „sprzedanie” założenia baz swoim wyborcom. Nie jest również nierealne to, że Amerykanie postanowią pokazać nami, że dotrzymywanie sojuszniczych zobowiązań się opłaca.
Gaz a sprawa polska
Równie istotną sprawą jest kwestia surowców naturalnych. W polityce zagranicznej nie ma przyjaźni, są interesy – a w tym wypadku nasze interesy są, na szczęście, zbieżne. Zużycie LNG w Europie wzrasta, a europejskie źródła, jak chociażby holenderskie złoże w Gronigen, powoli się kończą. Tymczasem wydobycie LNG w Stanach stale rośnie. Amerykanie bardzo chcieliby wejść ze swoim gazem na europejskie rynki – a Polska jest idealnym miejscem na hub, z którego amerykański gaz będzie dystrybuowany.
Dla Amerykanów jednak sprzedaż gazu w Europie to nie tylko potencjalny zarobek – podobnie jak dla nas nie jest to okazja na zarobienie przez jego dystrybucję. Sprawa jest poważniejsza, chodzi tutaj o bezpieczeństwo energetyczne. Największym dostawcą gazu w naszym regionie jest bowiem Rosja, a wiele państw, jak np. Słowacja, kraje bałtyckie czy Finlandnia są od niego całkowicie uzależnione. Dla wielu innych państw dostawy rosyjskiego gazu, chociaż nie są jedynym źródłem, stanowią ogromną cześć rynku energetycznego. Oznacza to, że Rosja, która przecież w każdej chwili może zakręcić kurki pod byle pretekstem, co już kilkukrotnie miało miejsce. Amerykański gaz, chociażby z racji kosztów wydobycia i transportu, będzie droższy od rosyjskiego – ale dostęp do niego będzie oznaczał, że Rosja straci potężny lewar którym może wpływać na europejską politykę. A z tego nie możemy się nie cieszyć, nawet jeśli rolę huba ukradną nam Niemcy chcące zbudować własny gazoport.
Zły timing
Wizyta Dudy wypadła niestety w bardzo niefortunnym okresie. Prezydentura Trumpa nie miała jak na razie spokojnych momentów, jednak nagromadzenie tych niespokojnych w ostatnich dniach jest wyjątkowo duże. Sprawa nominata do Sądu Najwyższego oskarżonego o próbę gwałtu, współpraca byłego szefa jego kampanii z komisją, która bada rosyjską ingerencję w wybory, trudne negocjacje z Kanadą, wojna handlowa z Chinami – Trump ma ostatnio wiele powodów aby nie sypiać po nocach. Tymczasem niemal wszystko, na czym nam zależy – bazy, gaz czy chociażby zdecydowana akcja przeciwko Nordstream II – oznacza, że ktoś będzie bardzo niezadowolony. Wątpliwe, aby w takiej sytuacji, kiedy ciosy padają z każdej strony, Biały Dom chciał otwierać kolejne pole konfliktu – a to oznacza, że efekty tej wizyty mogą się opóźnić.
Polskie media zupełnie nie wzięły również pod uwagę tego, że pod koniec roku będą w USA wybory do Kongresu, których znaczenie jest u nas haniebnie niedoceniane. Tymczasem dalszy los sojuszu z USA jest od nich mocno uzależniony. Jeżeli Republikanom uda się utrzymać władzę lub nawet zdobyć nowe stołki, to Trump przez co najmniej dwa lata będzie mógł działać dużo bardziej stanowczo niż teraz. Jeżeli natomiast Demokratom uda się zdobyć którąś z izb lub nawet obie, a takiej ewentualności nie można przecież wykluczyć, to sytuacja może się bardziej skomplikować. Amerykańska opozycja dowiodła już nie raz, że nie ma najmniejszych chęci na współpracę z Trumpem i ich zwycięstwo może oznaczać kryzys administracyjny. Amerykański system polityczny jest zaprojektowany tak, że poszczególne ośrodki władzy kontrolują się nawzajem i bez współpracy z Kongresem Trump niewiele będzie mógł jeśli chodzi o współpracę z Polską.
Dlatego też nie należy się spodziewać, żeby wizyta Dudy miała przynieść jakiekolwiek efekty albo nawet bardziej istotne deklaracje już w tym roku. Na prawdziwą ocenę jej znaczenia i stwierdzenie, czy była sukcesem czy porażką przyjdzie nam poczekać, być może długo.
Cieszy natomiast to, że polskie władze rozumieją jak rozmawiać z Amerykanami. W polityce zagranicznej nie ma przyjaźni, są interesy – zwłaszcza, gdy rozmawia się z biznesmenem, który prowadzi swój kraj jakby był korporacją. Podczas konferencji widać było, że starano się ograniczyć do minimum pustosłowie i zamiast tego skupić się na konkretach i wzajemnych korzyściach, na ile oczywiście było to możliwe w takim kontekście. Jeżeli same negocjacje były równie konkretne, to być może udało nam się załatwić więcej niż obecnie się wydaje. A jeżeli tak jest, to drobne potknięcia, jak to, że Duda stał podpisując deklarację, okażą się nic nie znaczącymi ciekawostkami.
Wiktor Młynarz
fot. PAP/EPA/MICHAEL REYNOLDS