Frekwencja w wyborach do PE spada z wyborów na wybory, jednak paradoksalnie kompetencje tej instytucji, jedynej w UE z jasnym mandatem od Europejczyków, są coraz większe. Eurodeputowani nie proponują nowego prawa, ale bez ich zgody nie sposób wprowadzać reform.
Pierwsze wybory do Parlamentu Europejskiego odbyły się w 1979 roku w dziewięciu krajach: Danii, Francji, Irlandii, RFN, Wielkiej Brytanii, Holandii, Belgii, Włoszech i Luksemburgu. Wcześniej członkowie PE byli wskazywani przez państwa członkowskie, a dokładniej parlamenty krajowe.
Europejczykom ta zmiana i możliwość głosowania na swoich reprezentantów przypadły do gustu, bo w pierwszych wyborach do urn poszło prawie 62 proc. uprawnionych. Takiego wyniku nie udało się już nigdy powtórzyć, a w 2014 r. europarlamentarzystów poszło wybierać rekordowo niewielu, bo zaledwie 43 proc. Europejczyków.
Frekwencja w tym roku będzie znana 26 maja po godz. 23, gdy ostatnie lokale wyborcze zostaną zamknięte we Włoszech, gdzie głosowanie trwa najdłużej. Partie polityczne i instytucje unijne starają się mobilizować wyborców, ale ci coraz częściej wolą zostać w domu niż pójść oddać głos, i to mimo że europarlament z czasem zyskał coraz więcej uprawnień.
Ekspertka z think tanku Centre for European Reform Agata Gostyńska-Jakubowska upatruje przyczyn tej tendencji w tym, że główne siły polityczne w Europie niewiele różnią się w kluczowych kwestiach. “To powoduje, że dla wyborców coraz bardziej atrakcyjne stają się partie radykalne, nie tylko antyeuropejskie, lecz również proeuropejskie, oferujące odważne propozycje dla przyszłości projektu europejskiego” – powiedziała PAP analityczka.
Gdy w 1958 r. po raz pierwszy zbierało się w Strasburgu Europejskie Zgromadzenie Parlamentarne, miało ono jedynie głos doradczy wobec decydujących o wszystkim państw zbierających się w Radzie. Na przestrzeni lat eurodeputowani zyskali prawo współdecydowania o wielu zasadniczych kwestiach dotyczących Unii Europejskiej, jej krajów członkowskich, ale przede wszystkim obywateli.
Bez zgody europosłów UE nie może przyjąć swojego budżetu. Negocjacje o poszczególnych wydatkach, np. na badania i naukę, radzenie sobie z migracją czy wsparcie studentów w ramach programu Erasmus+, przeciągają się nierzadko do rana.
PE ma mniej do powiedzenia w sprawie unijnego budżetu siedmioletniego, którego wielkość ustalają szefowie państw i rządów, ale i w tym przypadku na końcu potrzebna jest zgoda deputowanych. Z tego powodu przygotowują oni wcześniej swoje propozycje, by były one przynajmniej częściowo uwzględnione przez szefów państw i rządów.
Wpływ na kształt unijnej kasy to jednak tylko jeden z wielu obszarów, w którym wykazać się mogą eurodeputowani. Obecnie większość nowych aktów prawnych w UE przyjmowana jest w procesie współdecyzji, czyli z udziałem Rady UE i PE. Dotyczy to kwestii takich jak minimalna długość urlopu macierzyńskiego, czas i warunki pracy kierowców, maksymalna wysokość opłat roamingowych czy ograniczenia dotyczące używania plastikowych opakowań.
“Wybory do PE dają możliwość obywatelom wyrażenia swojego zdania, swoich preferencji co do dalszego kierunku projektu europejskiego. Tym samym są odpowiedzią na argumenty wielu populistów, którzy portretują UE jako dyktat technokratów” – zauważyła Gostyńska-Jakubowska.
Parlament Europejski w przeciwieństwie do parlamentów narodowych nie ma jednak uprawnień do zgłaszania projektów aktów prawnych. “Ponieśliśmy całkowitą klęskę, jeśli chodzi o rolę PE w tym zakresie. Jesteśmy jednym z niewielu parlamentów na świecie, który nie ma tego uprawnienia” – przyznaje prof. Danuta Huebner, która szefuje komisji konstytucyjnej PE w kończącej się właśnie kadencji.
Parlament stara się jednak poszerzać swoje wpływy, “wyrywając” formalnie lub nieformalnie nowe uprawnienia strzeżone przez państwa UE czy Komisję. Jednym z najbardziej znaczących było ustanowienie w 2014 r. systemu tzw. kandydatów wiodących (spitzenkandidaten), zgodnie z którym to osoba wskazana przez zwycięską partię polityczną ma zająć fotel szefa Komisji Europejskiej. W 2014 r. udało się przeforsować w ten sposób, przy sprzeciwie niektórych stolic, kandydaturę Jean-Claude’a Junckera.
Choć nie jest jasne, czy i tym razem europarlament będzie dyktował stolicom, kto stanie na czele KE, to kandydaci wiodący zostali już nominowani. Na korzyść PE przemawia, że musi on zatwierdzić nowego przewodniczącego Komisji bezwzględną większością głosów (połowa plus jeden głos). Jeżeli kandydat nie uzyska wymaganej większości, państwa członkowskie mają miesiąc na zaproponowanie innego.
Siła europarlamentu widoczna jest również w powoływaniu komisarzy. Choć deputowani nie mają prawa do odrzucenia konkretnej osoby zaproponowanej przez dany rząd, tradycją stało się, że przynajmniej jeden z pretendentów do objęcia stanowiska w KE zostaje poddany “grillowaniu” podczas przesłuchań. Pretekstem może być jakaś wypowiedź kandydata z przeszłości, np. dotycząca stosunku do mniejszości seksualnych, podejście do jakiegoś problemu czy kładące się cieniem na karierze zachowanie, które w kraju już zostało zapomniane. Stolica, która wysłała takiego nieszczęśnika, musi przełknąć gorzką pigułkę i zaproponować nową osobę, w przeciwnym razie powstaje ryzyko, że PE odrzuci cały proponowany skład Komisji.