Kilka dni temu prezydent Biden obiecał, że jeżeli demokratom dobrze pójdzie w wyborach, to zalegalizują w USA aborcję. Czy jednak da radę to zrobić?
Aborcja stała się ostatnio w USA tematem politycznym numer jeden. Kolejne sondaże pokazują, że dla wyborców ważniejsza jest jedynie gospodarka. Nietrudno zrozumieć powody – pod koniec czerwca Sąd Najwyższy, rozpatrując sprawę łamiącej „kompromis aborcyjny” antyaborcyjnej ustawy z Missisipi zdecydował, że słynna sprawa Roe v. Wade, która zalegalizowała w USA aborcję, została błędnie rozpatrzona, a stworzony przez nią precedens przestanie obowiązywać. Od tamtego czasu kolejne stany rządzone przez prawicę delegalizują aborcję, a demokraci liczą, że pomoże im to utrzymać się u władzy po jesiennych wyborach.
W piątek prezydent Joe Biden po raz kolejny obiecał, że jeśli jesienne wybory pójdą po myśli lewicy, to demokraci zalegalizują aborcję na poziomie federalnym. Stwierdził, że potrzebuje do tego jedynie dwóch dodatkowych demokratycznych senatorów. „Jeżeli w amerykańskim Senacie dacie mi dwóch senatorów więcej, to obiecuję wam, obiecuję wam, że skodyfikujemy Roe i ponownie zmienimy Roe w obowiązujące prawo” – powiedział na spotkaniu wyborczym w siedzibie Narodowego Stowarzyszenia Edukacji w Waszyngtonie. Obiecał też, że w razie zwycięstwa republikanów zawetuje zakaz aborcji, jeśli spróbują go wprowadzić. Odnosił się najprawdopodobniej do zakazu aborcji po 15 tygodniu ciąży, który zaproponował niedawno senator Lindsey Graham.
To nie pierwszy raz, kiedy Biden – który aż do ostatnich wyborów sprzeciwiał się aborcji na życzenie – obiecał kodyfikację Roe. Tym razem zapowiedź ta wywołała jednak w USA ogromne poruszenie, zwłaszcza wśród tamtejszych obrońców życia. Czy prezydent ma jednak jakiekolwiek szanse na jej spełnienie, czy też jest to tylko kiełbasa wyborcza?
Zanim odpowiemy na to pytanie, warto poznać obecną sytuację prawną aborcji w USA. Przed wprowadzeniem Roe legalność zabijania dzieci leżała w gestii władz stanowych, a przepisy różniły się radykalnie w zależności od stanu. Roe uznało, że ustawy zabraniające aborcji łamią konstytucję, więc z dnia na dzień wszystkie stały się nielegalne. Kolejne wyroki, zwłaszcza Planned Parenthood v. Casey, określiły granicę tego, co można zakazać. W skrócie aborcja musiała być legalna do momentu, w którym dziecko może przeżyć poza organizmem matki, co ustalono na 24 tydzień ciąży. Po upadku Roe prawo do decydowania o legalności zabijania dzieci wróciło w ręce władz stanowych, a 13 z nich już wprowadziło daleko idące restrykcje. Przyjęcie ustawy legalizującej aborcję sprawiłoby, że znowu stałaby się legalna w całym USA, gdyż prawo federalne ma wyższość nad prawem stanowym.
Biden stwierdził, że do legalizacji aborcji potrzeba mu dwóch senatorów. To nie do końca prawda. Obecnie demokraci mają ich w Senacie pięćdziesięciu na stu, co daje im formalną większość, bo w wypadku remisu decydujący głos rzuca wiceprezydent. „Dwóch senatorów” to w ustach Bidena najprawdopodobniej nawiązanie do senatora Joe Manchina, który mimo bycia demokratą już wiele razy powstrzymywał bardziej lewicowe pomysły Bidena, i który otwarcie opowiada się przeciwko aborcji. Nie wiadomo, kim miałby być drugi senator. Komentatorzy podejrzewają, że prezydentowi mogło chodzić o senatora Boba Caseya, który również długo był obrońcą życia i chciał obalenia Roe. W tym roku zmienił jednak zdanie i, podobnie jak Biden, zaczął popierać aborcję.
Zakładając jednak nawet, że demokraci będą mieli po wyborach 52 senatorów i utrzymają większość w Izbie Reprezentantów, i tak nie pozwoli im to na legalizację aborcji. W Izbie ustawy są przyjmowane zwykłą większością, ale w Senacie obowiązuje instytucja zwana filibusterem, która umożliwia mniejszości zablokowanie większości ustaw. Przed skierowaniem każdej ustawy pod głosowanie odpowiedni wniosek musi być poparty przez minimum 60 senatorów – co oznacza, że Biden musiałby do tego przekonać co najmniej ośmiu Republikanów. Biorąc pod uwagę, że aborcję otwarcie popierają wyłącznie senator Collins i senator Murkowski, szanse na to są mniej niż iluzoryczne.
Warto odnotować, że nie są to teoretyczne rozważania. O legalizację aborcji od dłuższego czasu walczy demokratyczna kongresman Judy Chu i senator Richard Blumenthal. Ich Ustawa o Ochronie Zdrowia Kobiet zabroniłaby delegalizowania aborcji przed 24 tygodniem, a po nim wymagałaby ze strony władz stanowych istotnego powodu do wprowadzenia restrykcji, dałaby także Departamentowi Sprawiedliwości prawo do ścigania „nielegalnych” ustaw stanowych. Poprzednie próby przyjęcia tej ustawy – w 113, 114, 115 i 116 Kongresie – kończyły się już na etapie oceny w komisjach. W obecnym Kongresie ustawa przeszła przez Izbę 219 do 210, ale w Senacie nie trafiła pod głosowanie, wniosek o to poparło 49 senatorów, przeciw było 51 – wszyscy republikanie i Manchin. Nic nie wskazuje, żeby sytuacja miała ulec zmianie, a nikt nie spodziewa się, że demokratom uda się zdobyć osiem dodatkowych miejsc.
To skądinąd coraz większy problem polityczny dla kierownictwa partii. Już raz bowiem mieli okazję, żeby zalegalizować aborcję. W 2009 roku, po zaprzysiężeniu Obamy, mieli przez 72 dni Biały Dom, większość w Izbie i 60 senatorów, co pozwalało im na przyjęcie dowolnej ustawy. Aborcjoniści domagali się wtedy legalizacji aborcji, na wszelki wypadek. Wtedy jednak liczba obrońców życia wśród demokratów była znacznie większa niż dzisiaj i Obama nawet nie spróbował – starczyło mu, że proaborcyjne zapisy niemal zatopiły jego reformę ubezpieczeń zdrowotnych, słynną Obamacare. Po obaleniu Roe wielu zwolenników lewicy nie ukrywa, że ma im to teraz za złe.
Sami obrońcy życia nie boją się za mocno legalizacji aborcji na poziomie federalnym. Większe obawy budzi w nich to, że stanie się tak na poziomie stanowym. Zimnym prysznicem było dla nich Kansas, gdzie 60% wyborców odrzuciło w referendum całkowitą delegalizację aborcji przez poprawkę do stanowej konstytucji. Jesienią, oprócz wyborów do Kongresu, odbywają się też w wielu stanach wybory gubernatorów i władz stanowych, a niemal wszyscy lewicowi kandydaci uczynili z legalizacji aborcji swój główny postulat wyborczy.