Co działoby się, gdyby Biden nie mógł wystartować w wyborach? Nikt do końca nie wie Najnowsze wiadomości ze świata

Co działoby się, gdyby Biden nie mógł wystartować w wyborach? Nikt do końca nie wie

Występ prezydenta Joe Bidena na debacie prezydenckiej obudził obawy o to, czy faktycznie da radę wystartować w najbliższych wyborach. Co stanie się, jeśli będzie musiał wycofać się w ostatniej chwili?

81-letni Biden jest najstarszym prezydentem w historii USA. Obawy o to, czy nie jest przypadkiem za stary, pojawiły się już podczas poprzedniej kampanii wyborczej, a jego liczne wpadki sprawiły, że nawet jego sojusznicy się o to martwią. Jego tragiczny występ w debacie z Trumpem tylko zwiększył obawy, że jest już za stary, by rządzić USA. Warto przy tym odnotować, że Trump jest od niego młodszy o zaledwie cztery lata, a do tego ma poważne kłopoty z prawem, co oznacza, że także jego udział w wyborach nie jest do końca pewny.

Biden wziął udział w debacie z Trumpem. To był zły pomysł

 

Jeżeli Biden umrze lub będzie musiał odejść z urzędu, to zgodnie z 25. poprawką władzę do końca kadencji przejmie wiceprezydent Kamala Harris. Jeśli chodzi o to, kto zastąpi go jako kandydat Demokratów w wyborach, to sprawa jest już nieco bardziej skomplikowana. Wiele zależy tutaj od tego, czy jego ewentualne wycofanie się nastąpi przed Konwencją Narodową Demokratów (DNC), która rozpocznie się 19 sierpnia. W wypadku Republikanów konwencja będzie wcześniej, już 15 lipca.

W amerykańskim systemie wyborczym uczestnicy prawyborów de facto nie głosują na swojego kandydata na prezydenta, a na delegatów, którzy wybierają kandydata na konwencji narodowej. Delegat oczywiście jest zobowiązany, by zagłosować na kandydata, którego reprezentuje, poza wąską grupą wysoko postawionych partyjnych działaczy, tzw. superdelegatów, którzy mogą poprzeć dowolnego kandydata jeśli pierwsze głosowanie nie przyniesie zwycięstwa. Jednak jeżeli ten nie będzie mógł faktycznie wziąć udziału w wyborach, to wtedy jego delegaci nie będą już związani obietnicą i będą mogli zagłosować na kogo chcą. W takiej sytuacji to właśnie oni wybiorą nowego kandydata, a konwencja zamieni się najprawdopodobniej w chaotyczne dyskusje i negocjacje między potencjalnymi następcami i ich sojusznikami. Nowy kandydat Demokratów będzie musiał zdobyć 1976 głosów delegatów, u Republikanów ta liczba to 1215.

Taka sytuacja już raz miała częściowo miejsce. W 1968 roku w demokratycznych prawyborach rywalizowali ze sobą prezydent Lyndon Johnson, antywojenny senator Eugene McCarthy i senator Robert F. Kennedy. Johnson wycofał się z wyborów w marcu, po tym, gdy ledwie wygrał z McCarthym prawybory w New Hampshire. Jako kandydat zastąpił go jego wiceprezydent Hubert H. Humphrey. 5 czerwca Kennedy został zastrzelony po tym, gdy wygłaszał przemówienie po zwycięstwie w Kalifornii i Południowej Dakocie. Większość jego delegatów poparła Humphreya. Sam proces był jednak tak chaotyczny, że zdaniem wielu historyków pozbawiło go to szansy na Biały Dom, a Demokraci w reakcji dokonali głębokiej reformy systemu prawyborów.

Sytuacja zmienia się, jeśli kandydat odpadnie już po konwencji, na której dostanie nominację. W wypadku Demokratów nowego kandydata wybierze wtedy Komitet Narodowy Demokratów, formalne władze partii, ale zrobi to po konsultacjach z lewicowymi gubernatorami i liderami partii w Kongresie. U Republikanów wygląda to nieco inaczej. Komitet Narodowy Republikanów będzie mógł albo zwołać kolejną konwencję, na której to delegaci wybiorą nowego kandydata, albo wybrać go samodzielnie. Na poziomie wyborów prezydenckich taka sytuacja nie miała jeszcze miejsca, więc nikt nie jest do końca pewny, jak to będzie wyglądać.

Kongres w teorii będzie mógł również przełożyć wybory, bo ich datę – wtorek po pierwszym poniedziałku listopada – ustalają przepisy federalne. Będzie do tego jednak potrzebna zgoda obu izb i osoby, która aktualnie zajmuje stanowisko prezydenta, a to wydaje się mało realne. Dodatkowo będzie mógł je przełożyć o maksymalnie kilka tygodni, bo zgodnie z konstytucją kadencja prezydenta musi się skończyć w południe 20 stycznia.

Sytuacja skomplikuje się jeszcze bardziej, jeżeli zwycięzca wycofa się już po wyborach, a przed złożeniem przysięgi prezydenckiej, lub nie będzie mógł jej złożyć. Wynika to ponownie z systemu wyborczego. Po wyborach elektorzy – zwykle sprawdzeni działacze partyjni – zbierają się w swoich stanach, by rzucić głos na zwycięzcę. W tym roku będzie to miało miejsce 17 grudnia. Jeżeli zwycięzca odpadnie przed tą datą, to będą mogli zagłosować na dowolną inną osobę. Będą również mogli oddać głos na samego prezydenta-elekta, w takiej sytuacji nowym prezydentem zostanie wiceprezydent kandydata, który się wycofał.

Gdy delegaci oddadzą już swoje głosy w obu stanach, Kongres zbierze się 6 stycznia na wspólnym posiedzeniu, na którym zostaną oficjalnie policzone. To ostatni krok przed złożeniem przysięgi prezydenckiej. Był uważany za czysto symboliczny, ale w 2020 roku uczestnicy zamieszek na Kapitolu próbowali go zablokować. Jeżeli dojdzie do wycofania kandydata między 17 grudnia a 6 stycznia, to na dobrą sprawę nikt nie wie, co się stanie w takiej sytuacji. Coś w rodzaju precedensu dają jedynie wybory w 1872 roku. Kandydat Demokratów Horace Greeley zmarł po przegranej z Ullysesem Grantem, ale przed oddaniem głosów przez elektorów. Większość z 66 jego elektorów poparła innego kandydata, ale trzech zagłosowało na zmarłego Greeleya, a Kongres uznał, że nie policzy tych głosów. Eksperci wskazują jednak, że ten precedens jest słaby. Sytuacja miała bowiem miejsce jeszcze przed przyjęciem 20. poprawki do konstytucji, a Kongres od początku wiedział, że jego decyzja nie miałaby wpływu na to, kto zasiądzie w Białym Domu. Gdyby chodziło o zwycięzcę, to taka decyzja mogłaby oznaczać, że żaden z kandydatów nie dostałby 270 głosów elektorskich potrzebnych do zwycięstwa.

Oczywiście to wszystko jest tylko teorią. Amerykańskie prawo często bywa bardzo ogólne, a jego zastosowanie praktyczne zależy od wcześniejszych precedensów. Na przykład wspomniana 20. poprawka stwierdza, że jeśli prezydent-elekt umrze przed początkiem kadencji, to prezydentem zostanie wiceprezydent-elekt. Problem w tym, że ta poprawka nie wyjaśnia, kiedy zwycięzca wyborów staje się prezydentem-elektem – po samych wyborach, po oddaniu głosów przez elektorów czy też po oficjalnym policzeniu ich przez Kongres. W praktyce jeśli dojdzie do takiej sytuacji, musimy spodziewać się ogromnego chaosu w USA – tym większego, im bardziej wyniki Bidena i Trumpa będą do siebie zbliżone.

Źródło: Autor: WM
Fot. PAP/EPA/WILL LANZONI / CNN PHOTOS

Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Prywatności Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.

Zamknij