Czytam od kilku dni zaskakująco naiwne komentarze na temat sytuacji w Stanach Zjednoczonych. Zdaje mi się, że zarówno prawica, jak i lewica, są skrajnie odrealnione w swoich refleksjach na temat tego, co dzieje się aktualnie w Ameryce. Widzę głównie hasła, jedni i drudzy wygłaszają swoje tezy ex cathedra, często zupełnie bez odrobiny głębszej myśli, bez chwili choćby zastanowienia i pytania o genezę zjawiska. Niemal wszyscy powtarzają coś, co widać gołym okiem: “Babilon płonie”. Ale czy na pewno wiemy dlaczego?
„Dzikusi i barbarzyńcy” – krzyczy prawica, pokazując plądrowane i podpalane przez czarnoskórych sklepy. „Po wolność, na barykady, zemsty nadszedł czas” – słychać, równie naiwnie, u drugich. Zdaje się, że jak zwykle, każdy znalazł dość wygodne potwierdzenie tego, w co wierzy i wszyscy są szczęśliwi.
First things first, czyli krótko o tym, co wiemy o lewicy
Zacznijmy od „oczywistej oczywistości”. Antifa, która bierze czynny udział w zamieszkach, podburza tłum do rozbojów i podpala ulice amerykańskich miast, jest organizacją terrorystyczną. Nie potrzeba do tego uznania Trumpa, choć oczywiście łatwiej będzie teraz rozliczać lewicowych zwyrodnialców z ich przestępstw. Wiemy jednak od dawna, że tzw. “antyfaszyści” zarówno w USA, jak i na Starym Kontynencie, to zwyczajna miejska partyzantka, zbrojne ramię międzynarodowej lewicy, która próbuje zbijać polityczny kapitał na zamieszkach. W taki sam sposób podpalają ulice Madrytu, Paryża, Warszawy, jak i Waszyngtonu. W taki sam sposób walczą z policją. Są dobrze wyszkoleni w ulicznej zadymie, przechodzą nawet odpowiednie treningi, vide szkolenia sponsorowane przez ratusz Trzaskowskiego Warszawie.
Nie jest też tajemnicą, że wszystkie niemal organizacje lewicowe są sponsorowane przez wywiady państw, którym zależy na rozkręcaniu zadym w innych państwach. W Polsce strumień pieniędzy do dewiantów i podpalaczy płynie z Niemiec i Rosji, w Stanach nie zdziwiłyby podobne tropy, kilka innych też pewnie mogłoby się pojawić. Ale to, że na społecznym gniewie zyskuje politycznie lewica i to ona skutecznie podburza tłum do rebelii, to tylko jedna strona medalu. I w sumie znów, nihil novi sub sole. „Oczywista oczywistość”.
In God We Trust, w jakiego Boga wierzy Ameryka?
To teraz znacznie ciekawsza, druga strona medalu, którą tak trudno zobaczyć na łamach prawicowych tygodników opinii, które z apoteozy Stanów Zjednoczonych uczyniły ostatnio swoisty totem nowych czasów.
Włóżmy więc kij w mrowisko i przypomnijmy, że aż 30 procent czarnoskórych dzieci w Stanach Zjednoczonych żyje w ubóstwie, a śmiertelność czarnych kobiet przy porodach jest trzy razy wyższa niż białych. Czarnoskórzy mają 1/10 majątku białych rodzin. Dodatkowo, aż 40 milionów Amerykanów nie ma pracy. Wspaniały nowy świat i wielokulturowe społeczeństwo, którym często zachwyca się, zarówno w wymiarze popkultury, jak i w pogłębionym „inteligenckim” namyśle Europa, to raj dla jednych zbudowany na koszmarze drugich.
Zacznijmy od genezy tego, co widzimy na ulicach, bo myśląc o powodach jakiegoś zjawiska dobrze jest powrócić do „rzeczy samej”. Zostawmy zatem terrorystów z Antify i lewicowych parodystów z różnych stron świata, którzy naiwnie zachwycają się „buntem mas”. Odrzućmy otoczkę i wejdźmy w istotę rzeczy.
Co widzimy? Na wielu filmach udostępnianych w mediach społecznościowych obserwujemy policjantów, którzy nie przebierając w środkach rozliczają się z tłumem. Tłumem złożonym w ogromnej większości z czarnoskórych, którzy walczą z policją, podpalają ulice i plądrują sklepy. Włamują się do supermarketów i kradną co popadnie. Na porządku dziennym są grabieże butików marek kojarzonych z luksusem, tj. Louis Vuitton i włamania do sklepów sieci Apple, skąd wynoszone są kartony telefonów, tabletów i komputerów. Widzimy filmy, na których po włamaniu do sklepu sieci Nike, czarnoskóre kobiety wybiegają z kilkunastoma kartonami butów. Oto przed naszymi oczyma stają, w całej swej okazałości, ofiary kultu posiadania i kultu przemocy, czyli dwóch prawdziwych bogów, które konstytuują Amerykę.
Dlaczego tłum się tak zachowuje? Truizm, wszyscy wiemy, że jest silny, bo jest przekonany o bezkarności. Do kradzieży popycha go desperacka chęć posiadania, która w społeczeństwie amerykańskim /i jego klonach/ uznawana jest za synonim statusu społecznego. Lepszy samochód, lepszy dom, lepsze ubrania, to wszystko sprawia, że nasz status rośnie. Owszem, na co dzień zdobywamy dobra poprzez prace, ale przecież w rozumieniu tłumu – właśnie trwa wojna. Wojna z systemem, wojna z Babilonem, wojna ze światem białego człowieka.
Teraz wywróćmy nasze zakłamane – od samego początku – myślenie o Stanach Zjednoczonych Ameryki.
Wszak już mit założycielski tego kraju to kłamstwo, w które wszyscy uwierzyliśmy. Z trudną do zrozumienia naiwnością zaakceptowaliśmy taką wersję zdarzeń, w której pochodzący z Genui Krzysztof Kolumb odkrył raj bez ludzi, który 130 lat później skolonizowali pochodzący ze Starego Kontynentu bogobojni purytanie. John Smith z Pocahontas trzymali się za ręce i śpiewali pieśń ku czci wiatru.
Wywróćmy także nasze przekonanie o tym, że Stany Zjednoczone są krajem chrześcijańskim, bo jest ono w równym stopniu powszechne, co błędne. Odnieść można wręcz wrażenie, że współczesną Amerykę zbudowano na skrajnie antyreligijnej wizji świata, w której Bóg był tylko fasadą, za którą bardzo często czaiła się przemoc. Ten gen przemocy wpisany jest w amerykańską kulturę od samego początku jej istnienia.
W rzeczywistości budowa Ameryki rozpoczęła holocaust Indian. Reporter Maciej Jarkowiec w książce „Powrócę jako piorun. Krótka historia Dzikiego Zachodu” pisał tak:
– W czasie ekspansji Stanów Zjednoczonych na zachód Biuro [ds. Indian] brało udział w czystkach etnicznych dokonywanych na indiańskich narodach. Wojna zawsze niesie ze sobą ludzkie tragedie, ale celowe rozsiewanie chorób, wytrzebienie bizonich stad, używanie alkoholu jako narzędzia do wyniszczenia społeczności, a także tchórzliwe mordowanie kobiet i dzieci konstytuują tragedię na tak przerażającą skalę, że nie można brać jej na karb nieuchronnego zderzenia odmiennych modeli cywilizacyjnych.
Amerykańskie obywatelstwo Indianom przyznawano dopiero od 1924 roku. Dziś żyje ich w Stanach blisko dwa i pół miliona, z czego milion mieszka w 326 „rezerwatach”. Należą do 500 plemion. Statystyki z rezerwatu Pine Ridge w Dakocie (drugi pod względem wielkości rezerwat w USA), który opisywał Jarkowiec, pokazują, że czterech na pięciu dorosłych Indian nie ma pracy, roczny dochód na głowę wynosi cztery tysiące dolarów (trzynaście razy mniej niż średnia krajowa), śmiertelność noworodków jest trzy razy wyższa niż średnia w USA. Odsetek samobójstw wśród ludzi młodych cztery razy większy.Kwitną za to alkoholizm, narkomania i prostytucja. Średnia życia jest o dziesięć lat niższa niż w Afryce, ludzie rzadko dożywają 50-tki.
Kto płacze, gdy płonie Babilon?
Budowa Ameryki to budowa wielokulturowego społeczeństwa opartego na apoteozie przemocy, w której biali stworzyli system oparty na nędzy i wyzysku kolorowych.
To biali jeździli autobusami, w których czarni – niemal tak jak Polacy za czasów niemieckiej okupacji – stali z tyłu. To biali, jeszcze w latach 60-tych XX wieku mieli baseny i taksówki z napisem: „Only for white“. Na Południu Stanów istniały restauracje, gdzie można było zgodnie z prawem nie obsługiwać czarnych. Na ulicach instalowano krany z wodą, które dostępne były tylko dla białych. Można było, zgodnie z prawem, odmówić zatrudnienia kogoś ze względu na jego kolor skóry. I to nie w XVII, XVIII czy XIX wieku, tylko jeszcze w latach 50-tych i 60-tych ubiegłego stulecia.
Społeczeństwo wychowane w kulturze pogranicza, w której ziemię trzeba było zdobyć, często wyrwać od pierwotnego właściciela, a później obronić przed światem, to społeczeństwo, dla którego przemoc jest bogiem. Społeczeństwo, które do dziś nie wyobraża sobie obrony prywatnej własności inaczej niż najprostszym z możliwych sposobów, czyli za pomocą broni palnej.
Przecież to nikt inny, ale właśnie Amerykanie, odpowiadają za wyjątkowo łatwo usprawiedliwiane przez dzisiejszych moralizatorów, dywanowe nocne naloty nad Tokio, w których zginęło ponad 120 tysięcy osób. Przecież częścią amerykańskiego dziedzictwa są dwie bomby atomowe, które kosztowały życie kilkaset tysięcy osób. Owszem, to była wojna. Ale celem Stanów Zjednoczonych było zarówno minimalizowanie strat własnych żołnierzy, jak i zabicie jak największej liczby Japończyków (głównie ludności cywilnej), których Amerykanie nazywali „zwierzętami”.
Dla odmiany Irokezi, których – podobnie jak innych Indian – nazywano „dzikusami”, którzy żyli na terenach Pensylwanii i stanu Nowy Jork, tworzyli społeczeństwa nieporównywalnie bardziej egalitarne niż mieszkańcy Starego Kontynentu. Ich ziemia należała do wspólnoty, plony i zdobycze dzielono sprawiedliwie między wszystkich mieszkańców. Przybywający na te tereny misjonarze zauważali też, że wśród Irokezów nie było nędzarzy, bo plemię z troską pochylało się nad słabymi i chorymi. Nieporównywalnie silniejsza była też pozycja kobiet, a wobec dzieci nie stosowano surowych kar. To kto tu, do licha, był dzikusem?
W czasie trwających od kilku dni zamieszek, skutecznie podsycanych przez terrorystów z Antify, w wielu miejscach w Stanach Zjednoczonych obserwujemy iście dantejskie sceny. Rozbestwiony tłum zdewastował nawet pomnik Tadeusza Kościuszki, czyli człowieka, który w swoim testamencie przeznaczył swoje amerykańskie dobra na uwolnienie czarnoskórych niewolników Thomasa Jeffersona. Ale historia Ameryki to historia nigdy nie zrealizowanego testamentu Kościuszki. Oczywiście, nie dlatego pomnik przed Białym Domem zdewastowano. Bojówkarze nie mieli de facto pojęcia co demolują, ich gniew nie był skierowany przeciwko Kościuszce, ale przeciwko białemu człowiekowi, który w ich świecie symbolizuje – czemu trudno się dziwić – zło.
Zamiast zakończenia pozwolę sobie przypomnieć słowa, które w Polskim Radiu wypowiedział w 2016 roku sir Roger Scruton:
– Jedna rzecz, której nienawidzę, to bunt. I tylko przed nim się buntuję.
Równie mądra i pragmatyczna jest świadomość, że dziś Stany Zjednoczone to nasz strategiczny partner i najważniejszy sojusznik, pomimo wszystkich swoich wad. Partner nieporównywalnie bardziej przewidywalny niż, Boże uchowaj, nasz sąsiad ze wschodu. Niech jednak nasza miłość do Ameryki nie przesłoni nam prawdy.
Amicus Trump, sed magis amica veritas.
.